W odróżnieniu od Tomka.
Na stare lata chyba zgłupiałem. Bo jaki sens jechać (i
wracać) łącznie dobrze ponad 6 godzin na zawody, gdzie biegnie się tak z pół godziny… Ale
pojechałem. Bo jak Prezes namawia, to nie wypada odmówić. I to pomimo tego, że
upał, że dzień wcześniej wysilałem mózg i nogi na Szybkim Mózgu, a w sobotę InO
Świętojańskie, z którego prosto na finał Lampionady...
Ale się zdeklarowałem
więc pojechałem. Wstyd się przyznać, ale jako „klasa burżujska” do tej pory na
zawody jeździłem własnym pojazdem. Teraz się zmieniło i upolowaliśmy tanie
bilety na Polskiego Busa. Gdyby nie światłe przewodnictwo naszej Pani Prezes,
to nie wiedziałbym gdzie wsiąść, bo przystanki jakoś nie są opisane na
tablicach informacyjnych dworca na Młocinach. Jednak się udało i we w miarę
klimatyzowanych warunkach i korkach planowo dotarliśmy do Łodzi. Szokiem było
wyjście z przyjemnego wnętrza na popołudniową parówkę. Od razu odechciewało się
biegać. Najpierw spacerek w poszukiwaniu bazy. Jak przystało na orientlistów,
dzięki GPS-owi udało się jakoś bazę odnaleźć. Szybkie przebranie się i
podreptaliśmy na start. Jeszcze wcześnie, start i lampiony dopiero się rozkładają.
Ale taśma odgradzająca strefę zawodów już jest i przekraczać jej nie wolno. W ramach rozgrzewki (jakby było nam mało
siedzenia w autobusie) siadamy na ławeczce i części podlegające rozgrzewce
wystawiamy na słoneczko. Pojawiają się zawodnicy. Jak szaleni robią pętelki po
alejkach pięknymi lekkimi susami, a my przyglądamy się z zazdrością. Chyba w ramach rozgrzewki przebiegają więcej
niż dystans zawodów i to tempem dla nas, zwykłych śmiertelników nieosiągalnym. W
międzyczasie rzuca się na nas krwiożercza chmara komarów. Jest to gatunek u nas
ostatnio wymarły – widać przyleciały z pobliskiego rezerwatu. 10 minut do
startu (mamy początkowe minuty startowe, by zdążyć na powrotnego busa). Aby
uwolnić się od komarów ruszamy na rozgrzewkę (tzn. ja i B.). Po pierwszej pętelce (będzie ze 100m) mamy zadyszkę
i dość wszystkiego. Zmuszamy się do drugiej, ale to już kres naszych
możliwości. 30 stopni w cieniu więc uznajemy że jesteśmy rozgrzani od samej
temperatury otoczenia. Oczywiście w
trakcie rozgrzewki wyprzedzają nas
skaczący niczym gazele inni rozgrzewający się.
Start. Idę
na pierwszy ogień. Wyczytują tylko
minutę bez nazwiska. Słyszę „Pan odważny” to chyba ja. Tradycyjne, depilacyjne oklejanie ręki.
Odliczanie. START. Chwytam mapę. Dobra, start udało się szybko zlokalizować na
mapie. Widzę gdzie biec. Zielony krzyżyk po prawej od ścieżki. Jest jakiś
obiekt typu pień z karmnikami. Pewnie to. Dobiegam. Ale coś nie tak. Za
wcześnie i nie ma lampionu. Zerkam na mapę – nic tu nie powinno być wcześniej
przed moim PK! Ślepię, bo w lesie kontrasty oświetlenia duże – raz słońce raz
cień, a ścieżki i elementy na mapach wątłe jakieś, jakby na tuszu oszczędzali.
Lecę dalej – jest lampion! Słowem - od samego początku idzie źle;-(
Drugi PK ma być zaraz obok, na azymut. Niestety ciągle nie opanowałem moskiewskiego kompasu nakciukowego i nadrabiam drogi. Dobrze, że lampiony z daleka widoczne! Do PK 3 dłuższy przebieg na azymut. Znowu mnie znosi i wpadam na PK 13. 4 to pokrzywy i chaszcze. Na PK 5 wreszcie trafiam jak trzeba. Podobnie na PK 6. Na PK 7 pierwszy dłuższy przebieg. Ciut bezpieczniejszy wariant, by nie przedzierać się przez to zielona na mapie. Jako niedowidzący, do ósemki grzecznie omijając żywopłoty (a można było skrócić, bo były przebieżne przerwy w krzewach). Do 11 kompas początkowo pokazał mi w inną stronę, więc znowu nadrobiłem drogi. Do 12 po alejkach, ale chyba dość sprawnie. I teraz wtopa sezonu. Kompas coś wskazał i pobiegłem nie tam gdzie trzeba. 14 podobnie. Wstyd. I teraz dobijający finisz 310m. Wrrr. Starałem się przyspieszyć i definitywnie z tyłu zostawiłem jakąś uczestniczkę, z którą gdzieś tak od połowy ścigałem się na dobiegach do PK (może ciut wolniej ona biegała, ale dokładniej trafiała na azymut, tak że ogólnie od PK 7 szliśmy łeb w łeb). Udało się dobiec i wyjątkowo znaleźć upragniony lampion z napisem „finish” i drżącymi rękami wcelować chipem w odpowiednią dziurkę. Niedługo po mnie wpadł jakiś zawodnik (tak w wieku zbliżonym do mojego), podbił metę i padł. Dość długo leżał na trawie dysząc, a ja go bacznie obserwowałem, czy nie wzywać pomocy i nie przeprowadzać jakiejś reanimacji. Ale udało się – przeżył.
Chwila czekania na resztę zespołu. Najpierw Pani Prezes - podbiegłem z nią ostatnie metry dopingując do przyspieszenia na ostatnich metrach. Potem wyczekiwanie na Anię. Zjawiła się planowo i w naszej obstawie przebiegła całkiem niezłym tempem ostatnie metry. Szczęśliwi wróciliśmy do bazy, woda, jabłko, do sklepu na loda i na autobus. Mniejszy ruch, autobus więc do Warszawy dotarł przed planem. Ostatnie ustalenia – tworzymy większa ekipę na kolejny etap w Atlas Arenie. Bieganie we wnętrzach to coś na naszym podwórku niespotykane - a teren Łodzi mamy już rozpoznany!
Drugi PK ma być zaraz obok, na azymut. Niestety ciągle nie opanowałem moskiewskiego kompasu nakciukowego i nadrabiam drogi. Dobrze, że lampiony z daleka widoczne! Do PK 3 dłuższy przebieg na azymut. Znowu mnie znosi i wpadam na PK 13. 4 to pokrzywy i chaszcze. Na PK 5 wreszcie trafiam jak trzeba. Podobnie na PK 6. Na PK 7 pierwszy dłuższy przebieg. Ciut bezpieczniejszy wariant, by nie przedzierać się przez to zielona na mapie. Jako niedowidzący, do ósemki grzecznie omijając żywopłoty (a można było skrócić, bo były przebieżne przerwy w krzewach). Do 11 kompas początkowo pokazał mi w inną stronę, więc znowu nadrobiłem drogi. Do 12 po alejkach, ale chyba dość sprawnie. I teraz wtopa sezonu. Kompas coś wskazał i pobiegłem nie tam gdzie trzeba. 14 podobnie. Wstyd. I teraz dobijający finisz 310m. Wrrr. Starałem się przyspieszyć i definitywnie z tyłu zostawiłem jakąś uczestniczkę, z którą gdzieś tak od połowy ścigałem się na dobiegach do PK (może ciut wolniej ona biegała, ale dokładniej trafiała na azymut, tak że ogólnie od PK 7 szliśmy łeb w łeb). Udało się dobiec i wyjątkowo znaleźć upragniony lampion z napisem „finish” i drżącymi rękami wcelować chipem w odpowiednią dziurkę. Niedługo po mnie wpadł jakiś zawodnik (tak w wieku zbliżonym do mojego), podbił metę i padł. Dość długo leżał na trawie dysząc, a ja go bacznie obserwowałem, czy nie wzywać pomocy i nie przeprowadzać jakiejś reanimacji. Ale udało się – przeżył.
Chwila czekania na resztę zespołu. Najpierw Pani Prezes - podbiegłem z nią ostatnie metry dopingując do przyspieszenia na ostatnich metrach. Potem wyczekiwanie na Anię. Zjawiła się planowo i w naszej obstawie przebiegła całkiem niezłym tempem ostatnie metry. Szczęśliwi wróciliśmy do bazy, woda, jabłko, do sklepu na loda i na autobus. Mniejszy ruch, autobus więc do Warszawy dotarł przed planem. Ostatnie ustalenia – tworzymy większa ekipę na kolejny etap w Atlas Arenie. Bieganie we wnętrzach to coś na naszym podwórku niespotykane - a teren Łodzi mamy już rozpoznany!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz