Godzina zero: - 49
godzin
Po raz drugi w życiu zapisałem się na RJnO. Niestety,
większość rowerowych terminów koliduje z ukochanymi marszami, a i brak
bagażnika rowerowego ogranicza przejazdy do dalszych lokalizacji.
Nietypowo wolna niedziela i stosunkowo bliska lokalizacja (prawie w rodzinnej Falenicy) dały motywację do startu.
Nietypowo wolna niedziela i stosunkowo bliska lokalizacja (prawie w rodzinnej Falenicy) dały motywację do startu.
Jak wiadomo zawody rowerowe wymagają sprzętu. W dodatku
działającego. Wyciągnąłem rower i rozpocząłem przegląd. Jedna dętka do wymiany,
bo nie trzyma powietrza – zrobione. Kierownica za nisko – wyciągnięta poza
granicę bezpieczeństwa – dobra wymieniłem sztyft na wyższy. Mapnik niezbyt,
więc zakup lusterka i szybka przeróbka na mapnik obrotowy. Coś tam
podregulować, nasmarować i moje cudo za 199zł nadaje się do jazdy. Jeszcze
znalazłem na wyprzedaży za jednocyfrową sumę rękawiczki rowerowo… kolor dziwny,
ale kto tam patrzy na kolor;-) Czas na próbę generalną. Wybraliśmy się z Moją
Drugą Połową na małą przejażdżkę po okolicy (będzie z 5 km). Rower jedzie,
tylko skrzypi siodełko (ciekawe czemu, bo nie ma sprężyn). Mapnik działa, koła
się kręcą, jeszcze doregulować siodełko i gotowe. No, prawie – jeszcze trzeba
dotransportować rower na start. Google mówią 17km. W jedną stronę. Razem z
trasą niebieską daje to ok 50 km. Sporo. W młodości tyle przejeżdżałem, ale
teraz… Nie mam zmiennika, co by dojechał rowerem na start, więc trzeba
pokombinować. Widziałem jak inni wożą rower na start autem. W bagażniku. Biorę
kluczyki do naszego ślipkolota. Otwieram, przymierzam…. Jedno koło się zmieści,
a reszta niestety nie. Jak widać Fiat Seicento i rowery nie lubią się! Mierzę
drugie auto. Po zdjęciu przedniego koła powinien wejść, uff!
Kombinuję jakby tu zwiększyć swoje szanse na dojechanie na metę w limicie czasu. Przeglądam wyniki z podobnych dystansów. Od godziny do dwóch, a nawet więcej, 8 km/h może wyciągnę. Co by się nie stresować w czasie zawodów zbyt wolnym tempem, zastanawiam się nad demontażem licznika. To można zrobić i na starcie. Analizuję dalej… najwięcej traci się czasu zatrzymując przy PK. A może tak…. Mam sporo smaru, więc nasmarować klocki hamulcowe i powinno być szybciej. Idę sprawdzić!
Kombinuję jakby tu zwiększyć swoje szanse na dojechanie na metę w limicie czasu. Przeglądam wyniki z podobnych dystansów. Od godziny do dwóch, a nawet więcej, 8 km/h może wyciągnę. Co by się nie stresować w czasie zawodów zbyt wolnym tempem, zastanawiam się nad demontażem licznika. To można zrobić i na starcie. Analizuję dalej… najwięcej traci się czasu zatrzymując przy PK. A może tak…. Mam sporo smaru, więc nasmarować klocki hamulcowe i powinno być szybciej. Idę sprawdzić!
Godzina „zero”.
Nastała piękny słoneczny poranek. Rower spakowany do auta,
nawet nie trzeba było nic odkręcać. W radio podają prognozę: +28 stopni.
Ciepło. Dla jasności - klocki hamulcowe odsmarowałem bo jednak czasami trzeba
stanąć. Dostaję fajny numer startowy 333. Dostaję mapę i w drogę. Po kilkuset metrach wyszła pierwsza słabość
mojego mapnika: mapa trzymana jedną gumką furkocze na wietrze niczym żagiel i pozostaje
mi tylko jedno nie łopoczące ułożenie mapnika. Cała misterna konstrukcja
pozwalająca na ruchy w 3 płaszczyznach bez dodatkowego trzymania mapy jest
nieużyteczna, a wręcz przeszkadza – bo w tej „stabilnej dla mapy pozycji”
podkładka na każdym wyboju stuka o kierownicę. Do tego dzwonią z tyłu klucze w
zasobniku – normalnie wstyd i wiocha – słychać mnie z pół kilometra. Do tego
skrzypiące siodełko…. Pomimo przeciwności losu docieram do PK 1. Bez obrotowego
mapnika nie idzie to optymalnie, ale co tam. PK 2 – tu dogania mnie jakaś
konkurencja, ale po szybkości względnej widać, że to jakaś poważniejsza
kolorystyka – czerwona lub wręcz czarna! Kierunek na PK 3. Chwilami obracam
mapę, by pomimo furgotania ustalić gdzie jechać. Albo w desperacji staję i
sprawdzam. Albo jadę „na czuja”. Jakaś piaszczysta droga. Na furkającej mapie
są dwie takie. Coś się nie zgadza z mapą. Mam wrażenie, że odbiłem za bardzo na
północ, więc odbijam na południe. Jedno poprzeczne wzniesienie, potem drugie –
jakbym rzeczywiście źle pojechał wcześniej, bo na mapie wzniesienia są dwa, ale
coś mi się w naturze widzi, że są trzy. Nic to - jadę na wschód (tam musi być
cywilizacja, jak mówi klasyk). Zaczynają
się jakieś spore górki, droga skręca nie w tą stronę – chyba wyjechałem poza
mapę. Skręcam w lewo i po chwili droga jak nic pasująca do PK 3. Tyle, że
lampionu ani śladu. Chyba jednak się zgubiłem. Docieram do znajomej
piaszczystej drogi i wracam w kierunku
PK 2. Coś tam jest podobnego, ale
klasyfikacja dróg zupełnie się nie zgadza. Na horyzoncie majaczy jakaś
konkurencja i jedzie w moją stronę. To mój kolor! Znaczy jestem tam gdzie być
powinienem! Zawracam i jeszcze raz wracam szukać lampionu, którego nie ma.
Konkurencja skraca na azymut, ja dokładnie liczę drogi. Krótka konsultacja i
komisyjnie uznajemy BPK. Ja jeszcze sprawdzam na wszelki wypadek teren bardziej
na zachód, a konkurencja znika gdzieś w lesie (to wyraźnie lepsza
„konkurencja”). Niby taki BPK, a czasu i siły na to człowiek traci strasznie
dużo!
Czas na kolejny PK. Przedzieram się przez piach i szukam „całkiem
wyraźnej” drogi, która ma mnie doprowadzić do PK 4. Tyle, że tej drogi nie ma.
Ech, ta mapa…. Znajduję kolejną, ale….
Doprowadza mnie ona naokoło do tej której szukałem! Słowem „Mapa
kłamie!” Jest PK 4. Potem dłuższa droga do PK 5 (mało nie rozjeżdżam konia z
jeźdźcem). Zamiast niebieskiej plamy (wody) piach. Znowu mapa oszukuje! Za
młodnikiem gdzieś w lewo powinna być droga. Jest coś „na kształt drogi”, ale w
oddali widzę spieszonego rowerzystę pchającego swój rower – znaczy to tu. Jest
lampion! Niby dalej tą drogą gdzieś powinienem dojechać. Na początku próbuję
jechać, ale zamienia się ta droga w pole jagód. Drogi nie widzę, więc pcham
rower w odpowiednim kierunku. Dobrze, że kolejne dróżki już się zgadzają z
mapą! Jest górka, jest rów, drogi znowu w innych kierunkach. Jakąś wybieram i
jadą. Na szczyt – z góry lepiej widać. Na górze młodnik – na mapie takowy jest,
ale jakby mniejszy. Kombinuję – jak objadę go od północy, to potem w lewo lekko
w górę i przed rowem będzie lampion. Tak próbuję. Jest droga, są rowy, nie ma
PK. Ale coś ilość tych dróg się nie zgadza. Miotam się, sprawdzam różne
warianty. Postanawiam znaleźć cywilizację i się namierzyć. Są jakieś
ogrodzenia, droga bita – zakładam miejsce gdzie jestem i wracam szukać lampionu.
Znowu bezskutecznie. Wracam jeszcze raz – na drogę bitą. Poznaję okolicę – za
mojej młodości była to „czerwonka” - poniemiecka konstrukcja z czerwonej cegły
którą jeździło się „na bunkry”. Okazuje się,
że ten młodnik co go okrążałem to nie był wcale ten z mapy! Teraz
ostrożnie jadę i znajduje PK 6. Prawie połowa trasy (wreszcie). Tu jakiś tłum
rowerzystów się kłębi. Teraz będzie z górki, bo wjeżdżamy w tereny cywilizowane
i zostaje liczenie ulic. Tzn. jeszcze leśna 7-mka, ale jadąc na PK 6 mijałem
drogę do niej, więc się nie liczy. Do PK
8 prosto drogą aż się skończy. Jest koniec drogi. Dalej czymś małym na
sąsiednią drogę i w prawo. Tak mówi mapa. Jakiś rów „prawie z wodą” i ścieżka
wzdłuż niego. Jechać niezbyt się daje. Dalej nawet prowadzić rower trudno.
Dziwne, ale pewnie znowu mapa kłamie odnośnie dróg (reszta się zgadza).
Zostawiam rower i rzucam się w nieprzebyty gąszcz pokrzyw. Lampionu ani śladu!
Kolejny BPK? Wracam do drogi. Może tak od drugiej strony się da? Okrążam
drogami teren od wschodu, ale drogi zaznaczone na mapie kończą się na
podwórkach posesji. Kolejna myśl – może drogę przedłużyli i PK powinien być
wcześniej? Wracam i sprawdzam – nie to. Jeszcze postanawiam sprawdzić od
zachodu, bo i tak tamtędy na kolejny PK. I natrafiam na lampion – oczywiście na
innej drodze wiszący! Powinien być BPK, ale niech tam… Na PK 9 bezpiecznie do
asfaltu. Dalej powinno być prosto ścieżką. Ścieżka jest, ale nagle się kończy w
krzakach. Zero przejezdności. Przepycham rower przez osty i okrążając ruszam
dalej. Z chaszczy wychodzi jakiś rowerzysta pchający rower, który wyraźnie
szuka tego samego lampionu. Jedziemy razem i znajdujemy PK 9. Do PK 10 jedziemy
w kontakcie wzrokowym. Na PK 11 droga jak drut. Wg mapy, bo w terenie na środku
drogi dom i ogrodzenie. A dalej zero drogi. Znajduję jakąś ścieżkę by nie
okrążać wszystkiego – ale kończy się w krzakach. Kolejna na ogrodzeniu. Dopiero
trzecia wyprowadza mnie tam gdzie powinna (oczywiście brak jej na mapie, ale
chyba zaczynam się do tego przyzwyczajać). PK 10 – wiem gdzie! Jadę trochę na
pamięć. Kilkadziesiąt metrów przed lampionem rów. No tak, zapomniałem, że tam
jest. A jest nawet na mapie! Tu o dziwo mapa nie oszukuje. Oczywiście ścieżki się
już nie zgadzają… Troszkę naokoło docieram do lampionu. I wracam drogami,
których nie ma. Jeszcze 2 PK już na ulicach. Jak się kończy cmentarz - w lewo.
W pierwszą „bitą” drogę. Jest koniec cmentarza, pierwsza bita droga, ale coś mi
nie pasuje…. Na wszelki wypadek jadę do następnej – PK powinien być na łączniku
obu tych dróg. I jest – tyle, że to łącznik drugiej z trzecią! Ostatni PK koło
startu - formalność!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz