- Trzydzieści kilka stopni to nie są dobre warunki do wyczynowego chodzenia po lesie! - poinformował mnie mój organizm w sobotę rano i dla udokumentowania swojej racji podniósł mi ciśnienie i łupnął w głowę.
Zignorowałam ostrzeżenie, łyknęłam bisocard i ruszyłam na Ino Świętojańskie. Mój partner tym razem był organizatorem imprezy, zostałam więc bez przydziału. Jakoś specjalnie mnie to nie ruszało, bo po Matni nie wpadam już w panikę na widok lasu, więc jakoś nachalnie nie szukałam zastępstwa. Mając do wyboru Mariusza, z którym w życiu bym się nie dogadała i Przemka, za którym w życiu bym nie nadążyła, wolałam pójść sama. Co prawda ciut niepokoiła mnie odległa minuta startowa, bo w razie napadu niedźwiedzia, wilka, dzika, nosorożca czy aligatora, nikt nawet by nie natrafił na moje szczątki, ale postanowiłam zaryzykować.
Organizatorzy wywozili nas na raty busikiem w las i odjeżdżali w siną dal.
Mapa okazała się na tyle przyjazna, że pokazano główne drogi i w razie czego zawsze na metę jakoś można było dojść. Dwa pierwsze punkty litościwie zostawiono w planie mapy, więc znalezienie ich nie stanowiło problemu. Ponieważ wypuszczano nas w małym odstępie czasu, już na pierwszym punkcie dogoniłam Marka z Krzysiem, co z jednej strony uspokajało mnie, że jakaś ludzka dusza jest w pobliżu, z drugiej trochę niweczyło plan samotnego przejścia. Od miejsca, gdzie zaczynały się wycinki do dopasowania wyglądało to tak, że oni szli drogami, ja na azymut, a potem spotykaliśmy się w okolicach punktu. Gdzieś z tyłu co jakiś czas pojawiał się Przemek i dwóch bliżej nie znanych mi innych uczestników. Jednym słowem - tłum. Na siódmym wycinku Marek poratował mnie informacją, że bynajmniej nie jest to wycinek z literką D, jak mi się ubzdurało, za co mogłam mu się odwdzięczyć tym D na wycinku ósmym.
Po wycinku ósmym zaczęłam fizycznie wymiękać. Na dziewiąty nie poszłam zakładając, że jest bez punktu, za to chwilę posiedziałam delektując się wodą. Na dwunastce utknęłam. Znalazłam dwa lampiony, ale żaden nie pasował do niczego. Zniechęcona rozłożyłam piknik (woda i izotonik) i tak zastał mnie Przemek. W nadziei, że może on ma jakiś dobry pomysł, podłączyłam się do jego poszukiwań i była to bardzo słuszna decyzja. Mistrz, to jednak mistrz. Pozostałe wycinki i dwa punkty w planie mapy, to już była pestka. Intelektualna pestka, bo fizycznie zaczynałam wątpić czy dowlokę się na metę w sensownym czasie.
Między pierwszym, a drugim etapem nie dałam sobie zbyt dużo czasu na odpoczynek, bo nie chciałam wychodzić jako ostatnia. Aż tak pewnie się jeszcze nie czuję.
Mapa nie spodobała mi się od pierwszego wejrzenia, bo lidar, a z lidarem jeszcze nie jestem zbyt zaprzyjaźniona. Jakieś oczywiste sprawy wyłapuję, ale tu zapodane wycinki były mało charakterystyczne i jak dla mnie, można je było dopasować wszędzie albo nigdzie.
Zachowawczo zaczęłam od PK A, bo blisko startu i na pełnej mapie. Wychodzący przede mną koledzy z Trepa poszli dalej ścieżką, przy której było A, ale ponieważ nie bardzo ogarniałam dokąd może ona zaprowadzić, ruszyłam w przeciwną stronę - na M, bo przynajmniej wiedziałam gdzie. Na M spotkałam Przemka i na słoneczko ruszyliśmy razem. Lidara szukaliśmy niezależnie i każde z nas wzięło co innego, przy czym ja raczej metodą losową, niż żebym wiedziała o co biega:-)
Po dojściu do T coś się nam przestała podobać skala, a jakoś nie wpadliśmy wcześniej na pomysł żeby ją ustalić zgodnie z regułami sztuki. Uznawszy, że T jest T, ruszyliśmy na kolejne słoneczko. Powinniśmy minąć skrzyżowanie, a tu nic. W opisie nie doczytałam żeby mapa była jakoś zubożona, szczególnie o drogi, więc coś było nie w porządku. Tak dokładnie, to wzrok był nie w porządku, bo jedna z dróg była w rzeczywistości południkiem. Ale najbardziej nie w porządku było jednak to, że szliśmy nie lasem, a mocno odkrytą i bardzo piaszczystą drogą. Poczułam jak powoli uchodzi ze mnie życie. Siadła, wypiłam, wstałam, siadłam. Przemek w tym czasie buszował po krzakach, ale już się nawet nie zainteresowałam, czy coś znalazł. Gdzieś między drzewami mignął Tomek, a po chwili nawet pokazał się w całej okazałości. Jeszcze ostatnim podrygiem zerwałam się i zrobiłam kilka kroków, po czym stwierdziłam - dość! Dalej nie dam rady! Przemek z zaciekawieniem spytał, czy planuję zemdleć i czy ma mnie dostarczyć na start/metę, ale miałam dość przyzwoitości (i nadziei na dowleczenie się samodzielnie), że odmówiłem. Przecież nie będę mu psuła etapu. Posiedziałam sobie jeszcze troszkę i ruszyłam z powrotem. Skusiłam się jeszcze na zebranie P i N, bo były po drodze i nie wymagały większego nakładu sił i środków i pewnie jeszcze zebrałabym F, bo olśniło mnie gdzie go szukać, ale nastąpił ostateczny triumf materii nad duchem i zostałam pokonana przez własny organizm.
Na mecie poleżałam, posiedziałam i jakoś zebrałam się w sobie, zwłaszcza, że musiałam zająć się kibicowaniem, bo przecież graliśmy ważny mecz. W euforii po wygranej nawet dźwignęłam się na nogi i energicznie zamanifestowałam radość. A potem poprosiłam o odwiezienie do szkoły, bo zejściówka mogłaby okazać się godna swojej nazwy.
Po odpoczynku i obiedzie skusiłam się nawet na mini-ino, ale spacerkiem, co bynajmniej jakoś specjalnie nie zmniejszało moich szans, bo widziałam, że nikt się nie spieszył.
A potem odechciało mi się już wszystkiego - łażenia nocą, much obsiadających mnie w bazie, zatkanego nosa i braku kropelek, skurczy łapiących mnie w nogi co chwilę - oflagowałam się i ogłosiłam strajk. Na takie dictum, Tomek zapakował mnie w samochód i odwiózł do domu, bo szczęśliwie było blisko. W domu co prawda nie bardzo miałam się gdzie podziać, bo starsza latorośl urządziła imprezę, ale wcisnęła mnie gdzieś w kącik żebym spokojnie dotrwała do rana.
Rano, sprawdziwszy temperaturę zewnętrzną i prognozę na resztę dnia, odmówiłam wyjazdu na Lampionadę i była to bardzo dobra decyzja, bo nawet leżenie w łóżku było męczące w tym upale.
Jak na Grillowanie InOków znowu będzie sto stopni w cieniu, to kolejna impreza mi się wścieknie:-(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz