Po sobotnim dziennym etapie mieliśmy wolne aż do nocy i mogłam wreszcie zagospodarować sobie czas po swojemu. W pierwszym odruchu chciałam się położyć i przespać, albo przynajmniej poleżeć, ale z pokoju wywabiły mnie dźwięki gitary. Tego nie mogłam odpuścić. Od ogniska przegonił mnie dopiero deszcz. Resztę wieczoru spędziłam sprawdzając, czy jeszcze pada i medytując - iść na nocny, czy nie iść? Iść na jeden punkt, czy na wszystkie?
Na odprawie przed ostatnim etapem, autor trasy usiłował wytłumaczyć nam zasadę dopasowywania wycinków, ale ja oczywiście za nic nie mogłam ogarnąć, co on do nas mówi. Słowa - jasne, rozumiałam - ale sensu już nie. Dopiero potem Tomek przetłumaczył mi to z polskiego na nasze. A skoro zrozumiałam, to uznałam, że mogę ostatecznie iść.
Na starcie trwały pertraktacje: kto z kim się tramwai, kto na kogo czeka, przed kim trzeba uciekać. Ponieważ w bliskim mi przedziale czasowym nie startował nikt, z kim mogłabym pójść, zaryzykowałam samotny spacer. Na pytanie Zbyszka wydającego mapy:
- Z kim idziesz? - odpowiedziałam żałośnie:
- Sama.
Ponieważ przez trzy dni zdążył już poznać moje możliwości, na jego twarzy odmalowało się zdumienie i lekka zgroza.
- Jak nie idziesz na wynik, to omiń punkt pierwszy i idź od razu na drugi. Kawałek drogą i w prawo w las. Nie będziesz musiała wchodzić i schodzić - doradził z troską.
Oczywiście nie omieszkałam skorzystać z tej rady i już po chwili miałam stowarzysza do dwójki. Wciąż jestem na etapie, że stowarzysze w pełni mnie satysfakcjonują:-)
Teraz musiałam podjąć decyzję: iść na cały etap, czy poprzestać na tym, co mam. Bohatersko zadecydowałam - idę! Ruszyłam w kierunku, gdzie wydawało mi się, że będzie trójka. Po chwili spotkałam tramwaj jadący z jedynki po dwójkę, który to tramwaj uprzejmie zdziwił się na mój widok, że ja już tu. Wyjaśniłam tę szybką translokację i poszłam w swoją stronę. Pod górę. Coraz bardziej pod górę i co gorsza, w coraz większą gęstwinę. Po jakimś czasie na stoku spotkałam tezeta, który również chciał na szczyt i motywując się wzajemnie jakoś wleźliśmy. Na szczycie, z lasu wyłonił się spotkany wcześniej tramwaj. Znaczy się, byłam w dobrym miejscu. Wspólnie zgarnęliśmy trójkę i nie czekając aż tramwaj przedyskutuje sprawę słuszności punktu, ustawiłam sobie azymut w kompasie i na krechę ruszyłam w stronę czwórki. Łatwo nie było, bo na krechę, to tak dosłownie - bez omijania przeszkód roślinno-terenowych. Kiedy zziajana i potargana wyszłam z gęstwiny, znowu natknęłam się na znajomy tramwaj, który nadjechał cywilizowanie ścieżką. W tym momencie uznałam, że nie ma większego sensu latać samotnie po krzakach i trzeba się podpiąć na stałe. Szczególnie, że dalsza droga wiodła już grzbietem i chciał, nie chciał i tak dążylibyśmy w tym samym kierunku. Tym, którzy walczyli o dobre miejsce i tak w niczym nie zagrażałam, szybko więc pozbyłam się wyrzutów sumienia, że tak sobie żeruję. Całe szczęście, że szliśmy mniej więcej po równym, a nie ostro pod górę, bo w życiu bym nie nadążyła - wsiadłam w jakąś pospieszną linię, a wolałam nie wysiadać byle gdzie.
Przy punkcie ósmym spotkaliśmy Wojtka, który wyszedł pół godziny przede mną i myślałam, że jest znacznie dalej. Twierdził, że wie już gdzie jest dziewiątka i dziesiątka, bo biega między nimi od dłuższego czasu, tylko coś się za bardzo odległości, czy coś tam nie zgadza. Ponieważ nie jestem zbyt ortodoksyjna, brałam każdy napotkany lampion, nie troszcząc się przesadnie o to czy stoi sto metrów w tę, czy w tę. Lampion, to lampion.
Zaczęliśmy się z Wojtkiem trochę wypinać z tramwaju. Ostatecznie odpadliśmy, kiedy wspólne poszukiwania jedenastki zostały uwieńczone stowarzyszem. Postanowiliśmy zacząć schodzić szlakiem chałupowym, w nadziei, że coś może po drodze znajdziemy. A jak nie, to przynajmniej trafimy na metę. Szczególnie ja bardzo już chciałam na metę, bo odczuwałam przesyt wrażeń i kilometrów. Kiedy po bezowocnym przeszukaniu wszystkich podejrzanych miejsc po drodze, już się całkiem poddaliśmy, zza zakrętu wyłonił się znajomy tramwaj z informacją, że trzynastka jest na wyciągnięcie ręki, a oni idą na czternastkę. No, ostatecznie jeszcze trochę mogłam się poświęcić. W efekcie na metę przyszłam tylko bez dwóch punktów i z w miarę przyzwoitym czasem. Co prawda moja zasługa w tym wszystkim była raczej szczątkowa, ale kto tam za miesiąc będzie o tym pamiętał:-)
W nagrodę za trud nocnej wędrówki wreszcie dostaliśmy ciepłą wodę w kranie i mogłam się wykąpać jak człowiek. Jeszcze tylko doczekałam powrotu Tomka z trasy i padłam.
A rano - wyniki, dyplomy, medale, nagrody. Nawet ja się załapałam na dyplom, bo ostatecznie w Orient Szoł zajęłam trzecie miejsce. A Tomek został uhonorowany dużą złotą odznaką InO, bo właśnie na Matni ją sobie wychodził.
Muszę przyznać, że te kilka dni to najlepiej zainwestowany czas w ostatnich miesiącach. Było przesympatycznie, a najważniejsze - odważyłam się sama wejść do lasu, nawet nocą! Teraz to już żadne Ino mi nie straszne!
Mam tylko jedną prośbę do organizatorów wszystkich zawodów - nie stawiajcie punktów na warstwicach, czyli na niczym! Orientacja niekoniecznie polega na mozolnym czesaniu terenu drzewo za drzewem, krzak za krzakiem, górka za górką, dołek za dołkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz