Na nocnym etapie InO Świętojańskiego, gdzieś daleko na
wschodzie, widzieliśmy błyski, a czasem dobiegały stamtąd nawet zachęcające
burzowe pomruki. Zachęcające – bo w takim upale każda kroplę deszczu
przywitalibyśmy z radością. Niestety, skończyłem etap nad ranem całkowicie
spocony, zmęczony i bez śladu ożywczego deszczu na skórze.
Rano skoro świt – na finał Lampionady. Sam, bo Moja Druga
Połowa wymiękła już wieczorem. Pomimo planowanych jeżyn (może by tak zmienić
nazwę Lampionada na Kolconada?) zwyciężyły bardzo krótkie spodenki, bo upał i
duchota nie dawały szans innym strojom. Oczywiście koszulka firmowa Lampionady z
moim imieniem na placach – obowiązkowo. W bazie już ekipa z InO Świetojańskiego
i Dyrekcja bezpośrednio po rekonesansie na Grilloków. Słowem same ekipy „po
przejściach”.
Organizator doniósł nam o opadach ostatniej nocy (wszędzie
sucho jak pieprz – co on mówi?), zapowiadał, że lampiony możemy znaleźć pod
lustrem wody, lub ich wcale nie zastać. Nie może być!
Scorelauf 60 minutowy. Czas start. Najwyżej punktowane PK
(te za 20 pkt) gdzieś na końcu mapy. Mój stan fizyczny jakoś nie nastawiał mnie
do biegu wyczynowego, tym bardziej, że na starcie stanęło kilku prawdziwych
„wymiataczy”. Znając rozlokowanie kolczastych przeszkód (perfidny organizator
oczywiście większość lampionów ustawił w miejscach, gdzie dotarcie okupywane
jest krwią) i swoje możliwości biegowe postanowiłem przebiec się za rzeczką bez
napinania się na wynik. Podobny kierunek wybrała p. Prezes, więc pobiegliśmy
razem. Wiecie co uskrzydla przy bieganiu w parze? Oczywiście to, że partner
dyszy bardziej niż ja!;-)
Przed rzeczką jeden PK, tu dogoniliśmy Pawła na rowerze.
Mostek i skręt w lewo. Zaczynają się kałuże i ślady po powodzi. Patrzymy na
mapę – rzeczywiście te lampiony nad wodą mogło zmyć!
Biegnąc tempem nazywanym slow jogging (podobno najlepiej spala tkankę tłuszczową) i dysząc niczym małe parowozy zaliczyliśmy trzy PK na drodze do Najstarszej Sosny. Czas na PK 14. Wg mapy powinien być w „lesie przebieżnym”, ale pamiętając tą lokalizację z poprzednich edycji, wiemy że trzeba nurkować w największe krzale. Kolej na PK 16. Tu się topimy w kałuży która wyrosła na drodze. Miejsce nam znane, ale lampionu nie ma. Ślady wskazują na jego przemieszczenie z woda deszczową spływającą w kierunku Bałtyku. Na wszelki wypadek buszujemy chwilę oglądając krzaki z każdej strony. Wystraszam jakaś niewiastę opalająca się topless (bo kto rozsądny chodził by po takich podmokłych krzakach?). Teraz decyzja – rzez rzeczkę górą czy na około? Próbujemy górą. Pewnie szybciej byłoby naokoło, ale tak fajniej. I więcej pokrzyw. Po drugiej stronie spotykamy Karolinę, która jest po raz pierwszy na Lampionadzie. Biedactwo przekonało się, że po krzakach to się nie biega tylko chodzi. I że mapa nie zawsze zgadza się z terenem. Wysłuchaliśmy jej żali i „poszliśmy” szukać PK 15. Na miejscu tłum szukających. Jest właściwy dołek- nie ma lampionu. Potwierdzone komisyjnie. Niestety krzaki i szukanie tego czego nie ma, zabiera dużo czasu i zostaje go tylko na powrót do bazy. Oczywiście coś tam po drodze trzeba zebrać. PK 4 wiemy gdzie jest. PK 2 także w znajomym miejscu, ale przestrzelamy i szukamy za bardzo na zachód. Zostaje jakieś 6 minut. Możemy wracać przez PK 1, to tylko jedna ścieżka dalej. Powinniśmy zdążyć. Jest lampion. Pędem na metę… ale… ścieżka okazuje się mało przebieżna. Znaczy ścieżka jest wyraźna ale w poprzek wiją się pędy jeżyn. Znowu będę miał szramy na nogachL. Zdążamy idealnie na minutę przed końcem czasu.
Biegnąc tempem nazywanym slow jogging (podobno najlepiej spala tkankę tłuszczową) i dysząc niczym małe parowozy zaliczyliśmy trzy PK na drodze do Najstarszej Sosny. Czas na PK 14. Wg mapy powinien być w „lesie przebieżnym”, ale pamiętając tą lokalizację z poprzednich edycji, wiemy że trzeba nurkować w największe krzale. Kolej na PK 16. Tu się topimy w kałuży która wyrosła na drodze. Miejsce nam znane, ale lampionu nie ma. Ślady wskazują na jego przemieszczenie z woda deszczową spływającą w kierunku Bałtyku. Na wszelki wypadek buszujemy chwilę oglądając krzaki z każdej strony. Wystraszam jakaś niewiastę opalająca się topless (bo kto rozsądny chodził by po takich podmokłych krzakach?). Teraz decyzja – rzez rzeczkę górą czy na około? Próbujemy górą. Pewnie szybciej byłoby naokoło, ale tak fajniej. I więcej pokrzyw. Po drugiej stronie spotykamy Karolinę, która jest po raz pierwszy na Lampionadzie. Biedactwo przekonało się, że po krzakach to się nie biega tylko chodzi. I że mapa nie zawsze zgadza się z terenem. Wysłuchaliśmy jej żali i „poszliśmy” szukać PK 15. Na miejscu tłum szukających. Jest właściwy dołek- nie ma lampionu. Potwierdzone komisyjnie. Niestety krzaki i szukanie tego czego nie ma, zabiera dużo czasu i zostaje go tylko na powrót do bazy. Oczywiście coś tam po drodze trzeba zebrać. PK 4 wiemy gdzie jest. PK 2 także w znajomym miejscu, ale przestrzelamy i szukamy za bardzo na zachód. Zostaje jakieś 6 minut. Możemy wracać przez PK 1, to tylko jedna ścieżka dalej. Powinniśmy zdążyć. Jest lampion. Pędem na metę… ale… ścieżka okazuje się mało przebieżna. Znaczy ścieżka jest wyraźna ale w poprzek wiją się pędy jeżyn. Znowu będę miał szramy na nogachL. Zdążamy idealnie na minutę przed końcem czasu.
Teraz oczekiwanie na spóźnialskich i medalacja. Zapomniałem
powiedzieć, że za całokształt Lampionady medal ma dostać MDP w kategorii
Open-K. Ta to ma fajnie – gdzie wystartuje od razu wskakuje na pudło! Nasza
paczka zgarnia co się daje - Darek złoto w open-M, Basia - złoto w open-K, a ja
grzecznie dygam i udaję MDP odbierając medal za 3 miejsce w open-K.
Wygląda to super. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńBardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńŁadnie to wygląda.
OdpowiedzUsuń