Najcięższe InO w tym roku. No bo wiadomo - tuż po Sylwestrze, a poza tym jedyne, jakie się na razie odbyło, więc jeszcze nie ma konkurencji.
Nie nastawialiśmy się na jakieś większe szaleństwo, jednakowoż z racji, że T. wychował się w Falenicy i - jak mu się wydawało- zna tu każdy kąt, sądziliśmy, że to będzie bułka z masłem.
Zaczęło się tradycyjnie - od szampana i życzeń. Ja oczywiście dwa kubki, bo T. kierowca, więc tylko powąchał. T. trzeźwy jak niemowlę, bo i w Sylwestra zapobiegawczo robił za abstynenta, ja w lekkich oparach (absurdu? - bo jak nazwać mój start w TZ?).
Za bramą oczywiście pierwszy problem - od którego rejonu zacząć? Tradycyjnie więc przelecieliśmy się ze sto metrów w prawo, potem ze sto w lewo i abarot - raz w te, raz wewte. To tak na rozgrzewkę oczywiście.
W końcu udało się podjąć decyzję i bohatersko doprowadziłam nas do naszego pierwszego punktu, czyli jedenastki. Dumna i blada chciałam statecznie (jak przystało na o rok starszą osobę) doprowadzić nas ścieżkami do kolejnego, ale T. machnął ręką na stateczność (że on to się niby nie postarzał, he,he) i wlazł w las, ot tak na rympał, machnąwszy ręką w nieokreślonym kierunku, że niby to tam. A niech mu, zwłaszcza, że faktycznie to było "tam". Do kolejnego PK oczywiście znowu metodą "gdzieś tam", więc zagłębiłam się w siebie (korzystając z chwili wolnej od patrzenia na mapę), bo wiadomo - człowiek inteligentny musi czasem głęboko przemyśleć sobie pewne rzeczy.
Po zaliczeniu trzech punktów okazało się, że nie wiadomo co dalej, bo nic do niczego nie pasowało i w ogóle... W końcu, wiedząc z poprzednich zawodów oraz życiowego doświadczenia T. gdzie jest wydma, postanowiliśmy zaliczyć ją teraz, mimo, że wcale nie było po drodze. Wleźliśmy więc na wydmę (jakaś wyższa była niż poprzednio), a tam ... punktów nie ma. Co prawda nieśmiało usiłowałam zasugerować T., że chyba trzyma mapę do góry nogami, ale nie zwracał uwagi na moje marudzenie. Zresztą - pomyślałam - jest na swoim terenie, to pewnie wie. No niestety, nie wiedział, a mapa była faktycznie odwrócona. Ale dzięki temu udało nam się zrobić kilka dodatkowych kilometrów, a jak wiadomo kilometr szybkiego marszu to około 40 spalonych kilokalorii, a tych po świętach mieliśmy dużo do spalenia.
W międzyczasie wypity przed marszem dopalacz oraz podwójny szampan, zakończyły swój przelot przez mój organizm i dramatycznie domagały się uwolnienia. Dobra przebieżność lasu, nagle okazała się jego wadą. Skupiona na tym jakże poważnym problemie, całkowicie pominęłam drobiazgi typu śledzenie mapy i pozwoliłam się prowadzić, gdzie tylko T. chciał. A chciał w różne miejsca. Nie mogę powiedzieć, że miotaliśmy się chaotycznie po lesie, bo to naruszyłoby dobre imię T., powiedzmy jednak, że tak to wyglądało z mojego punktu widzenia. Zasadniczo, to najbardziej chciałam już do bazy, ale na każde kolejne pytanie T. czy idziemy po następny punkt, odpowiadałam twierdząco. Ciągle miałam w pamięci te 40 kcal/km.
Dawno skończył się nasz czas podstawowy, trochę mniej dawno dodatkowy, a my wciąż spalaliśmy i spalaliśmy. W końcu, kiedy już wszystko spaliliśmy oraz nabraliśmy całkowitej pewności, że nie grozi nam organizowanie imprezy za rok i kiedy skończyły się punkty przewidziane dla naszej kategorii, postanowiliśmy wrócić. Tak się nawet zastanawiałam, czy organizator jeszcze na nas czeka, ale czekał! Mało tego, jeszcze wypuścił T. na trasę biegową. Tak myślę, że to dzięki "małyszom", bo akurat latali i organizator chciał obejrzeć transmisję do końca. T. zdążył wrócić przed końcem transmisji, bo już się tak zgubił, że chyba bał się sam latać po lesie, zresztą była już najwyższa pora uzupełnić te spalone kalorie.
Jeszcze tylko odwieźliśmy kolegę inoka na pociąg i już mogliśmy uzupełnić oraz dopaść komputer żeby zapisać się na następne imprezy.
W ramach protestu przeciwko ciąganiom mnie na trasy TZ, których nie ogarniam, zapisałam się na "Grę w kolory" na trasę TP. Wreszcie coś na moim poziomie:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz