Poranek po szaleństwach dnia poprzedniego okazał się bolesny. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że bardzo bolesny.
Przyznaję - pierwszą myślą po przebudzeniu było: Olać Niebieski! I gdyby nie to, że leżenie bardziej bolało niż chodzenie, pewnie tak bym zrobiła.
T. wyglądał jak po zażyciu środków paralityczno-drgawkowych: przemieszczając się wykonywał nieskoordynowane ruchy, szczególnie nasilało się to w okolicy schodów.
Ale nic to, postanowiliśmy być twardzi.
Tym razem ustalone było, że idziemy osobno - ja na TP, T. na TZ. Ja - uczyć się; T. - wykazać się.
Mapa, jak przystało na TP, okazała się łatwa - przynajmniej na dwa pierwsze rzuty oka. Znalazłam punkty wspólne wycinków, znalazłam Kopę i o dziwo - nie znalazłam startu i mety (zauważyłam je na mapie dopiero dnia następnego). Brak startu nie przeszkodził mi jednak w wyruszeniu na trasę.
Od samodzielnego wyjścia usiłowały mnie odwieść Leśne Dziady i siostry M., ale byłam nieugięta:
- Ja siama!
- Ja siama!
Zaczęłam od ataku na Kopę, bo stojąc u jej podnóża byłam pewna, że nie zabłądzę. Obeszłam ją tak do połowy, punktu nie było, za to wszyscy pięli się w górę. Wlazłam i ja na wyższy poziom - coś tam w krzakach na czerwono prześwitywało. Jak nic - lampion. Na sąsiednim krzaku - drugi. Wszyscy spisali drugi, a ja (w zapale - sama! sama!) za nic w świecie nie chcąc iść za tłumem, spisałam pierwszy. No bo co? Jak wszyscy postanowią skoczyć z dziesiątego piętra, to ja też??? W życiu!
Z duszą na ramieniu ruszyłam po kolejny punkt. O dziwo, trafiłam od razu, co podbudowało moje morale. Podbudowane morale niestety osłabiło moją czujność i z kolejnym PK rozminęłam się tak ze 180 stopni. Na szczęście szybko się połapałam, że coś nie gra i zatoczywszy łuk stanęłam przed dylematem - który z chyba pięciu lampionów spisać??? Wczytawszy się w mapę wybrałam jedyny słuszny!
PK K na mapie wyglądał prościutko, ale i tak ruszyłam po niego na ugiętych z przerażenia nogach. Bo czy ja już mówiłam, że panicznie boję się chodzić sama? W mieście to ciut mniej, bo zawsze można jakiegoś lokalsa spytać o drogę, czy ostatecznie wezwać taksówkę, ale w lesie to brrrr.
No więc spisawszy K stanęłam przed dylematem - co dalej? Jak nic należało przejść na któryś z wycinków i trzeba było podjąć decyzję jak tego dokonać. Nadludzkim wysiłkiem wszystkich szarych komórek umiejscowiłam PK A na głównej mapie, poszłam, znalazłam, spisałam. Oczywistym jest, że moje dotychczasowe przejście nie układało się w optymalną linię, ale i tak najważniejsze przecież są efekty. Prawda?
Mając pewne podejrzenie co do położenia punktu B, ruszyłam do przejścia pod Pierwszą Dużą Ulicą. Faktycznie był. Do C ruszyłam pewnym krokiem, jakbym całe życie nic innego nie robiła, tylko znajdywała lampiony. Teraz należało zmienić stronę Drugiej Dużej Ulicy. Jako praworządny obywatel przeszłam wiaduktem, podziwiając z góry innych inowców przedzierających się jezdnią między samochodami.
Zza bloków wyłoniły się L. D., siostry takoż przemknęły, uznałam więc, że nie jest źle - jeszcze się nie zgubiłam. Przy E na stowarzysza nie dałam się nabrać, z T poszło łatwo, po czym ruszyłam po podwójny S, F. Oczywiście jego podwójność zauważyłam po odejściu trzech kroków, ale mogłam przecież zorientować się po kilometrze na przykład. Znowu napatoczyła się spotkana wcześniej grupa, ale ja twardo - sama i sama!
Od tej chwili tak "zoptymalizowałam" trasę, że sama nie mogłam się nadziwić swojej inwencji oglądając później zapis GPS. Od F, S ruszyłam po zapomniany G, potem po M, który był całkiem nie po drodze, no ale jakoś musiałam z wycinka wejść z powrotem na główną mapę. Ogarnięcie całości mapy okazało się poza moimi możliwościami - albo się boję, albo składam w myślach wycinki do kupy. Obu czynności w jednej chwili nie da się pogodzić. Ciąć mapy nie pozwalał honor i warunki atmosferyczne. Honor to jeszcze pal licho, ale szalejąca wichura nie dawała żadnych szans.
Po M, bynajmniej nie najkrótszą drogą, w kierunku N. W oddali zamajaczyła mi znajoma pomarańczowa kurtka. T.! Jak żywy! "Jak"- ponieważ jego sposób poruszania się, obłęd w oczach oraz świszczący oddech przywodziły na myśl prędzej jakieś zombi niż porządnego inowca.
- Ciężko! Ciężko! - wysapał i powlókł się dalej.
Podbudowana, że nie tylko mi ciężko, "pognałam" po R i P. Prościzna.
Został jeszcze tylko powrót przez PK L, bo (o dziwo) udało mi się doczytać, że nie muszę zbierać wszystkich PK z mapy i odpuściłam jeden z wcześniejszych.
Z oglądu mapy wyszło mi, że do L znowu muszę przedrzeć się przez Dużą Ulicę. Uznawszy, że raczej trudno ją przeoczyć, postanowiłam wyznaczyć kierunek i iść tak mniej więcej jak kompas pokaże. Pech chciał, że ratując przed podmuchem wiatru swój dobytek, obróciłam w ręku mapę o 90 stopni i w efekcie zamiast iść na zachód namierzyłam kierunek południowy. Przez pierwsze kilka minut, dumna z odważnej decyzji, nie zauważyłam, że coś nie gra. Po kilku następnych zaczął mnie zastanawiać brak ulicy, co to już dawno powinna być, po kilku następnych (no przecież tak od razu się nie poddam) postanowiłam sprawdzić co jest grane. Odkrywszy swoją pomyłkę, rzuciłam w myślach kilka inwektyw samej sobie i ogólnie zniechęcona powlokłam się z powrotem. L i meta w nowej sytuacji były już tylko formalnością. Z kategorycznym postanowieniem - zadań nie robię! - chciałam oddać kartę, ale dyrekcja siłą zmusiła mnie do tej katorżniczej pracy. Co prawda azymut wzięłam z sufitu (tzn. w panujących warunkach z chmur), ale druga odpowiedź okazała się prawidłowa. Historyczny moment wpisywania przeze mnie zadań został udokumentowany fotograficznie. Myślę, że dyrekcja chce mnie w przyszłości szantażować tymi kompromitującymi fotkami!
T. nie wracał. Zaczęłam się już martwić, no bo ile można! Okazało się, że można dość długo ... Po powrocie stanowczo stwierdził, że nie lubi marchewek i nigdy więcej! No, ostatecznie może jeść co innego, chociaż podobno marchewki dobrze robią na wzrok i skórę. Ale jak sobie chce.
Na poprawę nastroju dostaliśmy jeszcze po srebrnej odznace TRInO i batoniku i w nadziei, że tym razem po powrocie do domu nie zostaniemy odcięci od prądu, zarządziliśmy odwrót.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz