niedziela, 11 stycznia 2015

Świdermajery - bajery

Po odpracowaniu FalIno i uzupełnieniu straconych kalorii, nie pozostało nic innego, jak udać się na start kolejnych zmagań. W międzyczasie marna pogoda zrobiła się jeszcze bardziej marna, żeby nie powiedzieć wręcz! Nawet zastanawialiśmy się nad kupnem drugiego parasola, tylko jakoś nie było gdzie. Ale ostatecznie z cukru nie jesteśmy.
Start przy stacji Świder całkowicie naturalnie klimatyzowany. Odbiór kart startowych przez okienko samochodu, odbiór map już w pełnym deszczu.
Mapa pierwszego etapu na moment mnie wystraszyła - osobno drożnia, osobno ukształtowanie i przebieżność. Obawiałam się, że nie ogarnę i znów pójdę za T. jak jakieś cielątko. Ale nie! Warstwy, mimo że rozjechane, dały się spokojnie nałożyć, szczególnie jak użyłam do tego kalki.
Używanie kalki w warunkach bojowych wymaga niezwykłego hartu ducha, pewnej ręki, odporności psychicznej i dobrego ołówka.
Pomińmy milczeniem przeoczenie dwóch, czy trzech punktów, które trzeba było potem dorysować długopisem na koszulce, w końcu nie ma o co kruszyć kopii.
Dla rozgrzewki, tuż po starcie, trochę pomiotaliśmy się po okolicznych uliczkach i zaroślach, bo T. koniecznie chciał upchnąć punkt 4 na początku trasy. Z przyzwyczajenia szłam za nim zgodnie, w końcu obejrzałam dokładnie mapę i wyperswadowałam mu te manewry. PK 4 zdecydowanie musiał być o trzy PK dalej:-)
Specyfiką etapu było rozłożenie punktów po dwóch stronach Głównej Drogi , jak sobie ją na własne potrzeby nazwaliśmy. Po jednej stronie mniej, po drugiej więcej, ale nalatać się trzeba było tam i z powrotem. No więc hyc na prawo i mamy PK 9, 10, potem hyc na lewo i zbieramy 7, 8, 6, 3. I z powrotem na prawo po 11, 12 i 4 i dla odmiany na lewo po 5, 13 ... Uffff, reszta już była po jednej stronie.
Bez problemów udało się dopasować dodatkową dwójkę, wyznaczyć i znaleźć iksa; mało tego - nie zapomnieliśmy o zadaniach!
Pod koniec trasy z czasem było już krucho, a T, - o dziwo! - wcale, ale to wcale nie proponował podbiegnięcia.
A na mecie, proszę Państwa - bałagan, ruja i porubstwo, Sodomia, Gomoria i Hiroszima - obiadu - nie ma!, leżanek do odpoczynku - nie ma!, napojów wyskokowych - nie ma, suszarni - nie ma! Mało tego, nawet organizatora przez chwilę nie było! Dobrze, że my z tych nieawanturujących się, bo sztachety musiałyby pójść w ruch.
Etap drugi - takie niewiadomoco - ni to wieczorny, ni to nocny. Na wszelki wypadek organizator zadbał o to, żeby mapa była znacząco mniej czytelna, niż ta z etapu dziennego. Wystarczyło użyć szarego koloru zamiast czarnego i ile radości od razu (dla organizatora - przecież nie dla tych, co muszą w las z tą mapą o zmroku).
Jak tylko organizator się odnalazł, szybciutko ruszyliśmy dalej, żeby nie tracić światła dziennego. (Jedną z naszych latarek kontrolnie wysłaliśmy na etap TZ - dobrze wiedzieć, co słychać u konkurencji.)
Mapa na dramatycznie trudną nie wyglądała, raz dwa dopasowaliśmy czerwone kropki i komu w drogę, temu sznurowadła ...
PK 6 - bezkonfliktowy, dal się łatwo znaleźć. PK 7 wywoływał w nas zmienne odczucia - od pewności, że to ten, po pewność, że jednak nie. Ale w końcu decyzja - jest, to bierzemy - bez względu na wzgląd.
Ósemkę skojarzyliśmy z poprzedniego etapu, bo miejsce charakterne, po czym ruszyliśmy po pierwszą czerwoną kropkę.
Miało być lekko, łatwo i przyjemnie, bo z mapy wynikało, że lampion musi być w tak charakterystycznym miejscu, że nie sposób przeoczyć - na zakręcie wydmy. Wydma zakręciła, a punktu niet! Był co prawda jakiś trochę wcześniej, ale gdzie mu tam do zakrętu. Cóż było robić - wyjęliśmy z plecaków grzebienie i do roboty! Czeszemy, czeszemy, czeszemy, robi się coraz ciemniej, a punktu jak nie było, tak nie ma. Może go zniosło za zakręt? Postanowiliśmy sprawdzić. Ze sto kilometrów dalej, ktoś z tezetów litościwie uświadomił nas, że jesteśmy już lata świetlne od naszego punktu. W tył zwrot, naprzód marsz! Ostatecznie wzięliśmy ten sprzed zakrętu, bo co się będziemy po nocy handryczyć z głupim punktem.
Dziewiątka była na szczęście na swoim miejscu, druga kropka niemal rzuciła się na nas, a w drodze na dziesiątkę spotkaliśmy kolegę D. M.
Odmienność poglądów co do tego, skąd przybywamy, dokąd dążymy nie nadwyrężyła naszego przekonania o słusznym  kierunku marszu i nic nie było w stanie odwieść nas od zamiaru spisania rzeczonej dziesiątki. Do czternastki (przez PK 11, 12, 13) szliśmy razem - ja pracowicie liczyłam parokroki, panowie radośnie konwersowali. Za to ja nie wtrącałam się do decyzji, co jest punktem słusznym, a co stowarzyszem. Jakaś sprawiedliwość musi być!
Przy trzeciej kropce kolega D. odmówił współpracy, bo on kropek nie zbierał. W końcu jakieś zasady moralne trzeba mieć, a że na niego padło akurat niezbieranie kropek ...
Kropkę czesał T., ja nawet nie wnikałam co tam w kartę wpisał. Tak jakby zaczynało mi być obojętne...
Im dalej w las, tym mniej pamiętam. W duchu gratulowałam sobie, że na FalInO nie poszłam na cały etap, bo prawdopodobnie przy czwartej czerwonej kropce siadłabym sobie pod drzewem i wydała ostatnie tchnienie. Zamiast tego włączyłam autopilota z funkcją "podążaj za T." i oddaliłam się na wewnętrzną emigrację.
Do rzeczywistości przywołało mnie nagłe zniknięcie T. gdzieś w okolicy PK 1. Sprawdziłam autopilota - jak nic, rozładowała się bateria:-(
Pokrzykiwania:
- T.!
- T.!!
- T.!!!!!!!!!
jakoś nie przyniosły spodziewanego rezultatu. W akcie rozpaczy telefonicznie przywołałam T. do porządku. Jakby nigdy nic oblatywał kilka okolicznych hektarów w poszukiwaniu jedynki.
Zmieniłam baterie w autopilocie i ruszyliśmy dalej. W końcu T. postawił mnie twarzą do mety i lekko popchnął we właściwym kierunku, a sam poleciał po brakującą dwójkę. Zanim wrócił zdążyłam zassać przysługujący kawałek ciasta z herbatą, a nawet (w konspiracji) jeden nieprzysługujący.
Summa summarum - ciężkich minut nagromadziliśmy tyle co ubiegłoroczni zwycięzcy całego cyklu MWiM w TZ, a nasza latarka (z lekką pomocą podpiętego do niej zawodnika) wygrała zawody w kat. TZ.
Tym sposobem z czystym sumieniem możemy powiedzieć, że w tych zawodach odnieśliśmy sukces!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz