Na sobotę mieliśmy Wielki Plan - cały dzień orientacji w lasach.
Na rozgrzewkę poszło FalIno. Jak zawsze T. na biegi (a potem parę punktów z TP), ja (ponieważ nie biegam) na TP z zamiarem przejścia całej trasy, o ile wyrobię się do południa. Niby mieliśmy przyjechać świtkiem i wystartować jako pierwsi, a tu na miejscu okazało się, że ludzkość już lata po lesie. Na TP sami znajomi - Paprochy, Leśne Dziady, D. M.
Tym razem organizator zaskoczył mnie - zamiast pełnej mapy, niewielkie wycinki wciśnięte między opowieść obrazkową o Franku Szwajcarze, co to ostatnio taki znany się zrobił. Jak zwykle dopatrując się podstępu, zaczęłam kombinować z dopasowywaniem wycinków do mapy dodatkowej, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że one już były na swoich miejscach. Aczkolwiek z opisu mapy wcale to nie wynikało.
Wychodząc z bazy wiedziałam tylko gdzie szukać pierwszego PK.
Za drzwiami od razu natknęłam się na Dwa Paprochy, co to ich jest pięć, a widziałam tylko cztery (może kiedyś uda się rozwikłać tę tajemnicę). Od razu zalęgł mi się chytry plan - stramwaić się z nimi! No bo wiadomo - Paprochy nigdy się nie gubią, w czasie się spokojnie wyrabiają, a dodatkowo miałabym możliwość przejrzenia ich strategii - wiadomo, przeciwnika , żeby pokonać, to trzeba dobrze poznać:-)
Wiedziałam, że to ludzie o wysokiej kulturze osobistej i dobre maniery nie pozwolą im odmówić, spytałam więc słodkim głosikiem, robiąc oczy kota ze Shreka, czy ewentualnie mogłabym iść z nimi. Moja ocena była trafna - nie odmówili.
Żeby zrobić na początek dobre wrażenie, poprowadziłam do tego pierwszego punktu, co to jako jedyny wiedziałam gdzie, a potem strategicznie wycofałam się na tyły. Usiłowałam zorientować się skąd oni wiedzą, gdzie iść??!! Po czwartym punkcie wreszcie dotarło do mnie - toż to zwykła "szwajcarka"! Teraz to już wiedziałam gdzie i dlaczego idziemy:-) Parę razy podrzuciłam jakieś rozwiązania co do trasy, zasadniczo jednak starałam się nie narzucać, być "niewidzialna" i obserwować strategię. Cóż - strategia okazała się niezwykle podobna do naszej - P. namierza azymuty, M. robi za krokomierz, a wszystko to robią jakby bardziej "na oko" niż my (T. mierzy wszystko co do milimetra i części stopnia - ot, taki perfekcjonista). Dodatkowym atutem Paprochów są dłuuugie nogi. Dopóki chodzą z małymi Paproszkami, jesteśmy bezpieczni, jak zaczną chodzić sami - nie ma opcji, żeby nadążyć. Dobrze musiałam się napracować, żeby nie zostać w tyle!
Trasa była dość długa - nominalnie 6 km (wiadomo, że robi się więcej) - zaczęłam obawiać się czy zdążę do południa i czy zostanie mi coś sił na drugą planowaną imprezę. W końcu za dziesięć dwunasta zdecydowałam się na odwrót. Trudno, trzeba obejść się bez tych ostatnich czterech punkcików. Zaraz też T. telefonicznie zaczął mnie poganiać do powrotu, podziękowałam więc współwędrowcom za miłą współpracę i pognałam na metę.
A na mecie T. stał już w blokach startowych do następnej imprezy. Zdążyłam tylko oddać kartę, odetchnąć trzy razy i już zostałam pogoniona do samochodu.
Ruszyliśmy naprzeciw Wielkiemu Wyzwaniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz