Miałem poprawić swój wynik – czyli zejść poniżej
magicznej wartości 60 minut. Zejść zdecydowanie – tak powiedzmy do 50 minut.
Nowa trasa – choć właściwie to lepiej,bo rejony bardziej mi znane. Tzn. znane
lat temu piętnaście;-).
Pogoda dobra - bezdeszczowa i dość ciepło, gorzej z
samopoczuciem i przygotowaniem. Ani jakoś wyspać się nie mogłem (bo dręczyły
mnie jakieś sny jak to połączyć FallInO ze Świdermajerami), a miałem pobiegać w
tygodniu, ale brak czasu i aura nie sprzyjała i jeszcze presja, że zaraz potem
Świdermajery i to dwa etapy!
Drugą połowę wysłałem na TP, a sam mapę w dłoń i
chodu;-). Pierwszy PK przy kościele. Jakiś rywal chyba w tej samej minucie
startował (wprawdzie mistrzem świata w biegach nie jestem, ale na dystansie
300m to chyba minuty nie nadrobił?) - i
to jakiś bardzo praworządny rywal, bo mówi coś o ogrodzeniu linią ciągła czyli
nie do przebycia – a faktycznie podmurówka 20cm z tego ogrodzenia została) –
nic, poprowadziłem go legalnym przejściem przy zakrystii. Następni już tacy
praworządni nie byli, bo jak my wybiegaliśmy, to następcy lecieli po linii
prostej skacząc przez te podmurówki jak zające;-)
PK2 konsternacja – brak lampionu. Spora grupa się zebrała
i biega w te i we wte szukając tego, czego nie ma. Okazało się że lampion
(nietypowy kolorystycznie) poniewiera się trochę dalej, po drugiej stronie
ulicy, a leżąc lampionu nie przypominał. Litościwie zawiesiłem go na słupie,
ale ponoć nie na tym co trzeba – choć pewnie był lepiej widoczny niż leżący w
krzakach .
Dalej łatwizna – przebiegałem koło mojego domu (tego
sprzed 15 lat). Biegnąć po tylko mi znanych ścieżkach lub „na krechę” nie
pozwalałem uciec o niebo lepiej biegającemu konkurentowi. Niestety – biegając
na pamięć w Michalinie zniosło mnie za bardzo na południe i drogę do lasu
zagrodziły mi jakiś nowo pobudowane blokowiska, których nie znałem. W każdym
razie gdzieś tu skończyły mi się siły i zamiast biegu zrobił się marsz z
podbieganiem.
Trochę kluczenia do PK6, PK 7-9 na pamięć i szybciutko. I tu się dobre
skończyło. Tu zaczyna się obszar gdzie chyba jest jakaś anomalia magnetyczna.
Niby według wskazań kompasu, a trafiłem zupełnie nie tam gdzie trzeba. Podobnie
było na ostatnim AnIno. Ale tu znowu
spotkałem konkurencję (tę, która
oderwała się ode mnie na granicy Warszawy) bezskutecznie szukającą PK
11. Jak nic ANOMALIA!. Wróciłem troszkę i już nie patrząc na kompas namierzyłem
PK10 (wprawdzie wychodziło mi , że powinien być w innym dole, ale to szczegół). Mapa w okolicach PK 11 była
co najmniej mało zgodna z terenem, ale wybierając bezpieczny wariant co nieco
wyprzedziłem konkurencję (ta co ciągle szukała 11stki). Nie na długo, bo
biegowo no cóż… duuużo mi brakuje. Dalej na zawodną pamięć – co nieco
przestrzeliłem 12 (to FalInO to jak nic biegi górskie bo raz z jednej strony
wydmy na drugą). Niestety, kolejne pokonanie grzbietu wydmy dało mi w kość, pot
zalewał oczy (bo jak głupi usiłowałem biec) i długo błąkałem się zanim
znalazłem PK 13 (kto go tak schował za drzewem wrrr!!!).
Reszta to już minimalne pomyłki wynikające ze zmęczenia,
truchtanie, maszerowanie, sapanie, przeczekiwanie aż przebiegnie tramwaj biegów
górskich (spory był tym razem) i dobieg do mety.
I kto to mnie zapewniał że na początku biegania postępy
są bardzo duże i za każdym razem znacząco skraca się czas? No, chyba że
chodziło o postępy w drugą stronę! Bo z 59 minut z
pierwszej rundy zrobiło się dobrze ponad 80 minut! Dobrze, ze choć druga połowa
przewodzi w klasyfikacji generalnej TP;-)
Trening czyni mistrza :)
OdpowiedzUsuńPodobno ;)
Czyli w następnym FalInO dobiję do 100 minut!:-(
UsuńT.