Strasznie daleko z Warszawy do tego Nilu, postanowiłam więc skorzystać z okazji i na tylnym siedzeniu odespać konferencyjne balety. P. R., który zabrał się z nami, zabawiał T. rozmową, ja miałam więc wolne.
Do bazy w Kolbuszowej dotarliśmy późno, ale zdążyłam jeszcze zamienić szpilki na buty sportowe, a żakiet na kurtkę. Ledwo się rozgościliśmy w bazie, a już wołali do autobusu, który miał nas zawieźć na start.
Etap pierwszy nie wyglądał groźnie na pierwszy rzut oka - trzy fragmenty do połączenia w całość, z czego jeden zlustrowany. Nie takie rzeczy my ze szwagrem ...
Ze startu udało się wyjść w dobrym kierunku, jedynkę znaleźliśmy bez problemu, aczkolwiek w większej dziurze niż wynikało z mapy, ale kto by się tam czepiał wielkości dziury. Do dwójki w pierwszym odruchu chcieliśmy iść azymutem, ale lokalna roślinność szybko zniechęciła nas do tego. Grzecznie wróciliśmy na drogę i staraliśmy się jak najdłużej trzymać ścieżek. Z dwójki na trójkę też bezpiecznie ścieżkami, ale już na czwórkę musieliśmy wejść między drzewa. Dało radę. Punkt znaleźliśmy łatwo, tyle tylko, że brakowało przy nim dołka. Ponieważ nie mieliśmy przenośnego, nie pozostało nic innego jak czesanie okolicy. Oprócz nas czesało jeszcze kilka osób, ale jakoś szybko się zniechęcili. Nasz trud został nagrodzony dorodnym punktem w dołku.
Piątka i szóstka były dość łatwe, ale dopiero przy szóstce skojarzyliśmy, że piątka i jedenastka to to samo. T. litościwie nie kazał mi się wracać, tylko sam pobiegł podbić brakujący punkt.
Nadeszła pora na lopkę. Jakoś z góry założyliśmy, że będzie szła drogą i chwilę nam zajęło przekonanie się, że niekoniecznie. Jednak dla pewności, resztę trasy T. szedł nasypem przy rowie, a ja drogą biegnącą wzdłuż rowu. Mimo tych zabezpieczeń, wciąż mieliśmy wrażenie, że jak na lopkę, to jednak lampiony są za mało widokowo powieszone. T. musiał poczuć się tym jakoś zawstydzony, bo przy którymś z kolei PK na lopce nagle zapadł się pod ziemię. Tak prawie do pasa. Z trudem udało mu się wygrzebać i po sprawdzeniu, że wciąż jest szczęśliwym posiadaczem czterech sprawnych kończyn, ruszyliśmy dalej.
Przy ostatnim lopkowym punkcie mieliśmy wątpliwości - należy on jeszcze do lopki, czy już nie? Ponieważ nie chciało nam się wracać do początku lopki, a wciąż brakowało nam na niej jednego punktu, uznaliśmy, że w najgorszym przypadku będziemy mieć stowarzysza. Trudno.
Im bliżej dziewiątki, tym teren robił się bardziej podmokły i grząski. Dodatkowo zaczepno-obronna roślinność nie chciała dopuścić nas do celu. Zaczęłam wymiękać, ale T. jak zawsze twardo parł do celu i oczywiście go osiągnął.
Po dziewiątce zeszliśmy do asfaltu i aż miałam go ochotę ucałować (ten asfalt), bo wreszcie poczułam bezpieczny grunt pod nogami. Kolejne punkty były już łatwe, bo tylko robiliśmy po nie krótkie wypady z głównej drogi. Nawet udało nam się pamiętać, że jeden punkt jest podwójny.
Wreszcie zobaczyliśmy metę. Pełni entuzjazmu dopadliśmy stolika i co się okazało????
Trafiliśmy na metę stowarzyszoną!!! Nasza była kawałek dalej - niepozorna i ukryta w samochodzie.
Punkt regeneracji organizmów żywych był już wspólny, a na nim bigos, chleb, herbata. Co prawda przeżyliśmy chwilę grozy, bo tuż przed nami ktoś dokopał się do dna gara z bigosem i widmo głodu zajrzało nam w oczy. Na szczęście organizatorzy szybko podstawili nowy, pełny gar i mogliśmy najeść się do wypęku.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz