Pogłoski o mojej śmierci okazały się przedwczesne, niesprawdzone i nieprawdziwe i moja nieobecność na Niepoślipce bynajmniej nie uchroni Was od relacji.
Piątkowy wieczór.
Zbliża się noc, a wzorcówki w lesie, moja mniej, T, bardziej. W końcu rozkładamy lampiony na stole i pracowicie kredeczkami wpisujemy oznaczenia. (Zimno - ubieram polar.) Wreszcie pierwsze etapy mamy zrobione. (Zimno - ubieram kurtkę.) T. czyta kolejne kody, a ja wołam (albo i nie):
- Mój ci on!
(Zimno - owijam się szalikiem.) Zaczynam tracić kontakt z rzeczywistością i pomijam coraz więcej lampionów. Musimy do nich wracać, T. też zaczyna się mylić.
Późną nocą wreszcie kończymy. Gorączka przedimprezowa osiąga apogeum (trochę ponad 38 stopni).
Noc z piątku na sobotę.
Godzina pierwsza - T. chrapie przeraźliwie. Nie mam sumienia go budzić, bo za chwilę będzie wstawał rozwieszać lampiony - podział na jego i moje poszedł w zapomnienie.
Godzina druga - T. sapie. Nie mam sumienia go niczym walnąć, no bo lampiony. Rozmyślam, jak sam ogarnie to wszystko.
Godzina trzecia - T. śpi spokojnie, ale ja nie mogę. Kto zorganizuje punkt gastronomiczny? Jak się facet za to weźmie, to wytruje połowę zawodników, bo sałatki trzeba prosto z lodówki dowozić, a kiedy on ma to robić???
Godzina czwarta - T. beztrosko sobie śpi, a ja się wciąż martwię. Trudno - rano zrobię alert rodzinie bliższej i dalszej - najwyżej mnie zabiją.
Godzina piąta - T. zrywa się do lasu, ja śpię jak zabita zmęczona obmyślaniem planu ewakuacyjnego.
Sobota rano.
Budzik dzwoni o ósmej. Z duszą na ramieniu idę budzić Z. - może wstanie i pomoże... Uffff, wstaje.
Z duszą na drugim ramieniu idę budzić trudniejszy przypadek - A. Zgodnie z przewidywaniami nie wstaje i jest totalnie nieprzytomna.
Czekam do przyzwoitszej godziny i o dziewiątej dzwonię do siostry z dramatycznym okrzykiem:
- Ratunku!!!!
Ratunek przybywa. W efekcie problem dwóch ciast, dokończenia sałatki, zorganizowania punktu żywieniowego, wielokrotny transport czegotamtrzeba udaje mi się rozwiązać. I to nie wstając z łóżka! Jeszcze śniadanie dostaję pod nos. Inna sprawa, że nie bardzo jestem w stanie je przełknąć, bo w gardle tkwi mi skrzyżowanie jeża z drutem kolczastym.
T. dzwoni kilkakrotnie z informacją co gdzie już powiesił i co ja jeszcze mam załatwić. Dociera D.M. i pomaga w rozwieszaniu lampionów. No, przynajmniej trasy będą wisieć.
W końcu T. wpada na chwilę do domu - wygląda jak siedem nieszczęść: spocony, zgoniony, brudny i głodny. No ale przecież nie ma czasu przysiąść na chwilę.
Gdzieś w okolicach dziesiątej słyszę pod oknami jakieś stowarzyszone głosy. Ekipa rowerowa przybywa z odsieczą. Tak jakby jesteśmy uratowani, już oni sobie poradzą ze wszystkim. Dwoma samochodami T. i siostra wywożą całe imprezowe oprzyrządowanie i Z. na Glinianki, po chwili raportują, że jest OK.
Ostatkiem sił piszę elaborat pt. "Procedura tworzenia i eksploatacji punktu żywieniowego", zostawiam dla siostry w widokowym miejscu i zapadam się w niebyt...
Co było potem, to już tylko Wy wiecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz