poniedziałek, 6 kwietnia 2015

GAMBIT 2015

Jakoś udało nam się oderwać od wielkanocnego stołu i mimo niezbyt zachęcającej pogody pojechaliśmy zobaczyć tę nową imprezę. Wszystko wyglądało normalnie - wiata, jajka, deszcz, karty startowe, znajomi  - normalnie do momentu otrzymania mapy.
Na "mapie" parę dróg na krzyż, jakieś żarówki, lasery, północ po skosie i dziwna skala, a do tego 2 (słownie: dwie) strony objaśnień. Niby organizatorzy w komunikacie technicznym napisali, że będziemy "grać" w chromatron, ale nie potraktowałam tego jako poważnego ostrzeżenia.
Im bardziej czytałam opis, tym mniej rozumiałam. Zawsze byłam dumna z tego, że umiem czytać ze zrozumieniem, a tu organizatorzy wykazali mi, jak bardzo się myliłam. Pocieszało mnie jedynie to, że nie tylko ja stałam z głupią miną. W ogóle już po przeczytaniu słów: żarówka, laser, zwierciadło włączył mi się sygnał alarmowy - coś tu trąci fizyką. Zgiń, przepadnij siło nieczysta!
W końcu T. wykoncypował jak zacząć i ruszyliśmy. Dołączył do nas D. M., bo samemu jakoś straszno się mierzyć z tym chromatronem, a w kupie wiadomo - raźniej.
T. doprowadził do pierwszego zwierciadła i tam zrobiliśmy burzę mózgów, co dalej. To znaczy T. i D. mózgów, ja burzę. A tak dokładniej to burzyłam się wewnętrznie przeciwko psuciu mi świąt jakimiś nierozwiązywalnymi łamigłówkami. W końcu ustaliłam sama z sobą - z marszu przyjemności nie będzie, ale za to można spalić trochę kalorii. Tak się pocieszając ruszyłam za chłopakami, którzy niby to wiedzieli gdzie i po co idą. Zebraliśmy dwie "żarówki", co to je można było znaleźć i bez zwierciadła, czy innych takich oraz jeden laser. Po drodze konsultowaliśmy się z kim się tylko dało i każdemu wychodziło, że zadanie jest nie do rozwiązania. Błąd w matriksie albo co.
W międzyczasie zaczęło się rozpogadzać, więc tym bardziej traktowałam Gambita jako świąteczny spacer, a nie zawody. T. i D. twardo myśleli - patrzyli w te mapy, patrzyli, coś tam kreślili, kombinowali, a efekt był taki sam jak z mojego relaksu. W międzyczasie D. z tego myślenia to aż zgubił kartę startową (no bo nie miał czasu myśleć o niej) i musiał się wracać, T. zaś zostawił mnie na środku ścieżki i poszedł czesać las. Z naprzeciwka nadeszła konkurencja - A. P. z żoną.
- I jak? Macie? - zagaił.
Pokręciłam przecząco głową i telepatycznie przekazałam wprost do jego mózgu (i sumienia):
- Powiedz: gdzie jest drugie i trzecie zwierciadło? Gdzie jest zwierciadło? Gdzie jest zwierciadło?
Okazało się, że jestem całkiem niezła w tej telepatii, bo A. bez namysłu przyłożył palec w odpowiednie miejsce mapy i powiedział:
- Tu!
Rzeczywiście to musiało być TU. Na dodatek, kiedy już się o tym wiedziało, było to całkiem naturalne i chyba byliśmy całkowicie zaćmieni, że nie wymyśliliśmy tak prostej rzeczy.
Oczywiście okazało się, że do jednego ze zwierciadeł trzeba się wrócić i do spory kawałek. Ruszyliśmy biegiem, bo wiadomo - czas nie z gumy. Do kolejnego zwierciadła w przeciwległy kraniec mapy, znowu podbiegając, w końcu panowie porzucili mnie w lesie i pognali przeglądać się w tym lustereczku. Ja tam miałam swoje w plecaczku, więc ich nawet nie goniłam. Usiłowałam zrobić zadanie, żeby mieć jakiś wkład w ten etap, ale przecież nie pamiętałam, w którym kwadracie laser był czerwony, a w którym stało charakterystyczne drzewo. Uzyskawszy te informacje od powracających, szybko przyłożyłam kompas do mapy i coś tam w przybliżeniu policzyłam. T. i D. pracowicie kreślili linijkami, mierzyli kątomierzami i w końcu wyliczyli - o 1 stopień inaczej niż ja. Ale za to jak profesjonalnie!
W końcu dopadliśmy mety i to nawet nie z jakimś dramatycznym czasem i ...po zabawie, czas do domu, bo stół czeka.
A jak myślicie? Jak T. spędził popołudnie?
Oczywiście, że grając w chromatron!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz