Niepoślipki w tym roku były dość pechowe. Moja Druga Połowa, w ostatniej chwili załapała wirusa przenoszonego drogą kropelkową (lub inną podobnie pokrętną) pomiędzy sympatykami InO. Nie chwaląc się – załapała go ode mnie, a ja na „Do źródeł Nilu” od P.R. U mnie nie było gorączki, ale i tak po raz pierwszy od lat 14 zmusiłem panie w rejestracji ośrodka zdrowia do odkurzenia mojej karty pacjenta… Na Niepoślipkę idealnie zdrowy nie byłem, ale i tak było znacznie lepiej niż na Szybkim Mózgu, gdzie dobiegłem ostatkiem sił.
Niewyspany (co chwila budziło mnie czyjeś chrapanie) o
piątej rano powlokłem się rozstawiać lampiony. Te najdalsze mieliśmy rozstawić
dzień wcześniej, ale jakoś nie wyszło…
Jak okazuje się, o 5 rano czasem ciężko jest znaleźć
właściwe punkty nawet ze wzorcówką. Pomiar azymutu pod linią wysokiego napięcia
i oczywiście trafiłem nie tam gdzie trzeba… Jako że rozkładanie tras było
ułożone na dwie osoby – bezsensownie miotałem się góra dół, obsługując dwie
równoległe linie lampionów. Liczyłem że zrobię to max w 2 godziny, a tu dawno
minęła ósma, a ja dalej w lesie i Glinianek nie widać…. Nawet troszkę
podbiegałem, ale jakoś nie szło w ciepłym polarze i rękami pełnymi lampionów.
Dobrze, że MDP dobudziła się o ósmej i uruchomiła procedury ratunkowe.
Wreszcie dotarłem na Glinianki. Co za idiota wymyślił
stawienie lampionów w takich chaszczach!
A tak to moja trasa! No cóż może nie idiota….
Zapas czasu się kurczył. Znalazłem jeszcze górkę, która
ubyła (w stosunki do mapy robionej w zimę). Dobrze, że D.M. dojechał wcześniej,
jak miał zaplanowane i z rowerem. Zostawiłem mu ostatnie lampiony „dróżkowe” w
okolicach startu i pognałem do domu pakować się na wyjazd. Oczywiście starsze
dziecko jeszcze w rozsypce, a czas wyjeżdżać , by dojechać na zaplanowaną
10-tą. Zostawiam ją – niech dojedzie drugą turą z zaopatrzeniem.
Na miejscu już dojechała rowerowa grupa Stowarzyszy (mają
zdrowie tyle pedałować – mi by się nie chciało) i jakoś poszło. Stolik,
sekretariat, mapy, instrukcje. Mieliśmy wszystko zaplanowane i
rozdzielone, a tu trzeba improwizować,
na szybko instruować co i jak wydawać i inne takie. Jeszcze Młodsza Pociecha, która nie potrafiła
sobie poradzić ze zszywaczem i wieszaniem plakatów. A tu na horyzoncie TŁUM. Pierwsi
oczywiście przybyli początkujący. Od razu tłok przy stoliku, bo trzeba każdemu
wszystko tłumaczyć. Z D. M. uwijamy się,
wtykamy instrukcje, tłumaczymy, A. N. rejestruje, a starsza latorośl, która
dotarła na miejsce, biega z aparatem i pyta się ojca jak ten aparat obsłużyć….
Zjawia się Burmistrz z workiem pluszaków dla najmłodszych.
Wszyscy przytupują by ruszyć na trasy, a kolejka do sekretariatu jak była, tak
jest. Odwołujemy oficjalne przemówienia i postanawiamy ruszać wcześniej niż
planowaliśmy. Mapy pod pachę i odciągamy tych już zapisanych pod napis
START. Chyba godzinę trwało wypuszczanie
na trasy – najdłużej schodziło D. M. z TF-ami, którym trzy razy tłumaczył, o co
chodzi.
Uff, chwilka odpoczynku. Czas rozwiesić lampiony na BnO –
udaje mi się to wetknąć D. M. z rowerem. Pojawiają się jeszcze jakieś
niedobitki chętne do startu, wreszcie wyrusza na trasę A. N., która dzielnie
pracowała w sekretariacie. I już do mety dobiegają pierwsi rozradowani TF-owie.
A aprowizacja jeszcze nie dojechała (liczyliśmy że wrócą o dobre pół godziny
później). Znowu szybkie telefony. D. M. ciągle rozstawia BnO, więc próbuję
sprawdzać karty TF, ale na bieżąco nie idzie, bo coraz większy tłum wpada na
metę pierwszego etapu. Przybywa catering – to na chwilę zajmie uczestników. Ale
już pierwsi chcą lecieć na drugi etap…. I co tu mówić, tak w kółko: odebrać
kartę, wpisać czas, wydać nową… Wraca zdyszany D. M. i zabiera się porządnie za
sprawdzanie TF – chcemy wręczyć dyplomy, jak wszyscy wrócą z trasy.
Gdzieś tam w międzyczasie zdarza się nieszczęście – zegar
zalicza upadek i... wyłącza się! Dzięki uczestnikom, którzy akurat wrócili, a
odnotowali na mapie godzinę wyjścia udaje się ustalić jaka powinna być godzina
na zegarze. Zapisuję te wyliczenia skwapliwie. Na szczęście zapisuję, bo
okazuje się, że jednak mamy 9 minut przesunięcia – będzie trzeba skorygować
przy sprawdzaniu!
Dalej już bez większych sensacji. Gotowy byłem zwalać
wszelakie błędy mapy/rozstawienia na chorą MDP (widomo chorych się nie bije),
ale pretensji było mało. TZ wykryły 2 BPKi – i rzeczywiście, inaczej miałem na
mapie i na wzorcówce. Co niektórzy narzekali na krzaki (co za idiota stawił
lampiony w krzakach?? Aaa, to ja z rana, ale przez sen chyba). Na szczęście
TZ-tom daje się wzorcówkę i Oni wszystko wiedzą, co i jak;-).
Pierwszy etap TP (dłuższy) wykończył kondycyjnie kilka
zespołów i poddali drugi. Drugi etap TZ wykończył zaprzyjaźniony zespół G. A. +
P. R., ale cóż, trzeba za wirusa jakoś się odwdzięczyć;-). Właściwie cieszy
mnie, że najlepsi trochę się pogubili, choć przewidywałem, że będzie ciut
lepiej, ale jak zwykle przesadziłem troszkę. Dobrze, że TU i TP i TF było
dokładnie tak jak trzeba.
Gdzieś tam koło 15-tej zjawiły się TF-y, a że karty
podliczone udało się rozdać pierwsze dyplomy dla zwycięzców.
Na koniec niemordowani pobiegli na BnO – okazało się, że
tubylcom spodobały się lampiony i dwa zniknęły z trasy (były tam alternatywne
płaskie). Niezawodny D. M. wsiadł na rower i jeden z lampionów wydarł siłą z
torby jakiegoś wędkarza;-)
Z imprezy szczególnie w pamięć zapadły:
·
Uśmiechnięte twarze najmłodszych uczestników,
gdy dostawali pluszaki z wielkiego wora
·
Superman lekko biegający po trawie
·
Bohaterski tatuś startujący w TU z dwójką dzieci
– jednym w wózku, a drugim w nosidełku i w dodatku bezbłędnie znajdujący
wszystkie PK!
Na koniec zebranie tych najbardziej widokowych lampionów (D.
M. jak zwykle rowerkiem pojechał zbierać biegowe) i późny powrót do domu, by
wreszcie coś zjeść i oceniać karty startowe. Dużo ich nie sprawdziłem, bo
„padłem”. Zresztą dopadł mnie kolejny etap infekcji – zapalenie spojówek – więc
chwilkę z tym liczeniem zeszło jeszcze w niedzielę
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz