poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Do źródeł Nilu - cz. 3

Ranek przywitał nas uporczywym dzwonieniem budzika. Dzwonił, dzwonił i dzwonił, a właściciel spał jak zabity. Kiedy już wszyscy podnieśli się do pionu (co oczywiście nie znaczy, że się obudzili), rozeszła się elektryzująca wieść:
- Są wyniki!
Pierwszy etap wygrali P. R. i M. G., my byliśmy trzeci. Za to drugi my wygraliśmy, a oni zajęli czwarte miejsce. Po dwóch etapach dzieliła nas różnica tylko jednego punktu przeliczeniowego.
Od razu zaczęliśmy przymierzać się do pucharu:


Po śniadaniu znowu zostaliśmy wywiezieni autobusem w las, tym razem jakiś odleglejszy.
Etap trzeci powinien nazywać się "Zemsta tejota", bo zbudował go młody człowiek, który na Nocnych Manewrach poległ na naszym etapie.
Kiedy tylko zobaczyłam mapę, wiedziałam, że nie jest dobrze. Mikroskopijne wycinki ortofotomapy, których zawartość przypominała rzęsę wodną na brudnej wodzie, nie wzbudziły mojego zachwytu. Do tego mapa zubożona i 19 PK w 105 minut.
Pierwszy punkt znaleźliśmy bez problemu, ale z pierwszymi tak na ogół bywa. Do drugiego ruszyliśmy ściśle odmierzając odległość i od razu wyszliśmy na lampion. I na drugi, trzeci, czwarty.... Na mapie to oszczędzają, a w lampionach jacy rozrzutni. Po dopasowaniu dwójki nadeszła pora na puste kółeczko, które trzeba było czymś zapełnić. Żaden wycinek nie pasował, choć z drugiej strony na upartego każdy można było wcisnąć, biorąc pod uwagę zubożenie mapy. Postanowiliśmy więc najpierw znaleźć PK 3 i od niego próbować wejść na kółeczko. Trójka powinna być na zakręcie cieku wodnego. Rowy, owszem, były - tyle, że żaden nie zakręcał, a i odległości wychodziły w naturze inne niż na mapie. Po kilku godzinach czesania postanowiliśmy wejść na najbliższą górkę i rozejrzeć się po okolicy. Na górce miał być też PK 8. Jakoś nawet niespecjalnie nas zdziwiło, że na mapie górka ma jeden wierzchołek, a w rzeczywistości dwa. Lampiony oczywiście na obydwu i dodatkowo kilka innych na przypadkowych drzewach:-) 
Po siódemkę T. pobiegł sam; ja powoli odcinałam się od uczestnictwa w tym dziwnym etapie. Jeszcze tylko czternastką byłam zainteresowana, bo jako jedyna była identyfikowalna na mapie. Po czternastce T. doprowadził nas do szóstki, a potem kolejna zabawa z dopasowywaniem kółeczka. Znaleziony punkt wbiliśmy jako jedenastkę, choć równie dobrze mogła to być dwunastka, trzynastka, czy dziewiętnastka. Albo dowolny inny. Potem przez pole jeżyn i pełne wody rowy przebiliśmy się na piątkę. Po piątce znowu nieszczęsne kółeczko. Uwierzyłam T. na słowo, że znaleziony PK to siedemnastka. Czwórka, jako jedna z nielicznych zgadzała się z rzeczywistością realną i mapową. Myślę, że to jakieś niedopatrzenie autora po prostu.
Czas dawno nam się już skończył, a my wciąż byliśmy w lesie - dosłownie i w przenośni. Postanowiliśmy kierować się w stronę mety, a co napotkamy po drodze losowo przypisywać do numeru punktu. Była to chyba najrozsądniejsza metoda na zwalczenie tego etapu i gdybyśmy od razu tak robili, to efekt dopasowania byłby taki sam, a zaoszczędzilibyśmy sobie ciężkich minut. Ostatni znaleziony lampion wyglądał tak:


Wobec niemożności odczytania kodu, że nie wspomnę o jego wpisaniu, odnotowaliśmy bepeka i pognaliśmy na metę bić autora.
T. bił - jak przystało na prawdziwego faceta - ja w tym czasie topiłam smutki w wodzie z sokiem i zajadałam porażkę drożdżówkami.
Zachęcona przez autora ostatniego etapu, że jego trasa jest  krótka, łatwa, lekka i przyjemna poderwałam się z ławki i ochoczo pobrałam mapę. 
Stara, a głupia! 
Po roku chodzenia powinnam już wiedzieć, że jak ktoś obiecuje lekko, łatwo i przyjemnie, to trzeba wiać i nie oglądać się za siebie.
Jak tylko spojrzałam na mapę, od razu przed oczami stanęło mi widmo WIMnO-a. Do tego widmo całe było zlustrowane. I żeby nie było za łatwo, jakaś obłąkańcza kolejność potwierdzeń. Że mapa pozbawiona części treści, to już autor napisał chyba z czystej złośliwości, bo gołym okiem było widać, że niewiele widać:-(
Od razu zacięłam się w sobie i wycofałam na z góry upatrzone pozycje w swoim wewnętrznym świecie. Jako przykładna żona oczywiście nie mogłam nie pójść w las, ale nie zamierzałam przykładać ręki do tego szaleństwa. No, może tak odrobinkę, gdy mi się zachce.
W efekcie T. prowadził, ja szłam za nim i na komendę czesałam zadany teren. Po kilku punktach, gdy akurat byliśmy przy drodze, nadjechał autor etapu i natrętnie usiłował zajrzeć w naszą kartę startową, że niby puste miejsca zostawiamy. Normalnie chciał nas zastraszyć, ale T., świeżo po kursach, zasypał go paragrafami i zanim człowiek ochłonął, czmychnęliśmy w las.
Fakt, że nie zaginęliśmy w tym lesie, to jedynie zasługa T. - ja ani przez moment nie wiedziałam gdzie i po co jestem:-) Tak sobie myślę, że z tymi dżenderami to coś jest nie tak, bo teoretycznie powinnam równie dobrze orientować się w terenie co T., czy każdy inny facet, a tu chała. No bo popatrzcie - wśród orientalistów, jak by nie patrzeć, prawie sami mężczyźni.
Na metę doszłam już na rezerwie i było mi wszystko jedno. W każdej dziedzinie. Chciałam zjeść, położyć się i spać. Moje marzenia spełniły się tylko w części kulinarnej, bo po obiedzie musieliśmy się spakować i ruszyć w drogę powrotną. Sypialną miejscówkę z tyłu samochodu zaklepał sobie P. R., mi przypadła rola budzenia kierowcy gdyby zasnął. Powrót trochę przypominał ten z Nocnych Manewrów, choć aż tak dramatycznie jak wtedy, nie było.

Mimo nieprzyjaznego terenu (jeżyny, róże, rowy, jeżyny, tereny podmokłe, róże, rowy, jeżyny), wybrakowanych map, przegranego haniebnie trzeciego etapu i nie najlepszego czwartego, w sumie bawiliśmy się dobrze. A przynajmniej intensywnie. Organizatorzy okazali się przesympatycznymi ludźmi i tak sobie myślę, że salamandrowe imprezy wejdą na stałe do naszego kalendarza.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz