niedziela, 12 kwietnia 2015

Do źródeł Nilu - cz. 2

Posileni bigosem, nie zwlekając zbyt długo, ruszyliśmy na etap drugi. Ze zgrozą przeczytałam, że etap ma aż 5 km, bo my zwykle robimy prawie dwa razy tyle, ile trasa wynosi nominalnie. Na zawody przyjechałam już z dwoma zarwanymi nocami i miałam obawy, czy przetrwam ten etap.
Nie dość, że trzeba było wpasować pięć kół w odpowiednie miejsce (co może i nie jest wielkim wyczynem), to autor mapy dla zmylenia przeciwnika pozamieniał oznaczenia i na przykład wykombinował, że tory to asfalt, asfalt to rzeczki, drogi to prąd w drutach, a grzebień to ścieżki. Co i rusz dałam się potem na to nabierać. Dodatkowo, podobnie jak i w poprzednim etapie, mapa została częściowo zubożona. W tej Kolbuszowej to muszą być jakoś bardzo oszczędni - z każdej mapy coś podbierają i pewnie jak im się uzbiera odpowiednia ilość poziomnic, dróg, cieków wodnych i innych elementów to mogą sobie zrobić dodatkową mapę i dodatkową imprezę. Może by i u nas to wypróbować, bo chyba jesteśmy zbyt rozrzutni i wszystko co mamy ładujemy w jedną mapę.
Ruszyliśmy. Punkt pierwszy wychodził nam jak nic na samochodzie jednego z organizatorów, stojącym na środku skrzyżowania. Zaczęliśmy oględziny, ale nie, nie było. Kierowca znudzony kolejną już pewnie grupą kręcącą się dokoła autka, od razu pokazał nam gdzie punkt wisi, żebyśmy sobie wreszcie poszli.
Kolejny PK powinien stać na następnym skrzyżowaniu. Już z daleka widzieliśmy wielkie czesanie i dziwiliśmy się, że ktoś prostego punktu nie może znaleźć. Dołączyliśmy do fryzjerów, ale i my nie odnieśliśmy sukcesu. Jak się okazało na mecie, lampion zaginął w tajemniczych okolicznościach.
Nadeszła pora na pierwsze kółeczko. Po dojściu na miejsce okazało się, że nasz pierwotny typ nie konweniuje, szybko więc zrewidowaliśmy poglądy i zgarnęli PK 5. Z niego ruszyliśmy na siódemkę, by potem zaatakować dziewiątkę. Od siódemki spora grupa namierzała się na rzeczoną dziewiątkę, dołączyliśmy więc do rozentuzjazmowanego tłumu. Tłum parł w zarośla. T. poszedł przodem, ja za nim. Po chwili T. zniknął w ciemnościach, a ja utknęłam na ścieżce trzymana za nogi przez jeżyny, a za kark przez pnącą różę. Każda próba wyswobodzenia się tylko pogarszała sytuację. W końcu zaapelowałam do niecierpliwiących się za moimi plecami młodzieńców:
- Panowie, albo mnie uwolnicie, albo nikt więcej tędy nie przejdzie!
Poskutkowało. Wyswobodzona zrobiłam jeszcze kilkanaście kroków naprzód i natknęłam się na wracającego T.
- Nie przejdziemy! Wracamy! - zakomenderował.
Kiedy wreszcie udało nam się wydostać na przyjaźniejszy grunt, wyglądałam jak obraz nędzy i rozpaczy - ociekająca krwią, w poszarpanym ubraniu, z obłędem w oczach. Tak się nawet zastanawiam, czy nie wystąpić do organizatorów o odszkodowanie za utratę mienia (całkiem porządne portki i nowa kurtka nadają się już tylko do ... lasu), zdrowia (a jeszcze bardziej urody), no i te straty moralne... Bo morale podupadło mi tak bardzo, że chciałam już zrezygnować z tego etapu. I tak bym pewnie zrobiła, gdybym tylko wiedziała jak wrócić szybko i bezstratnie do bazy.
W czasie, kiedy lizaliśmy rany i szacowali straty, reszta uczestników "zabawy" gdzieś się zdematerializowała i zostaliśmy sami. Postanowiliśmy szukać innej drogi i przebić się do szosy. Weszliśmy w nieco mniejsze zarośla i po chwili natknęliśmy się na jakiś płot. Ruszyliśmy wzdłuż niego. Odniosłam wrażenie, że nawet T. nie bardzo wie gdzie iść i wobec braku perspektyw powodzenia misji, postanowiłam rzecz całą potraktować jako przygodę, co to będę kiedyś wnukom opowiadać. Zarzuciłam więc nawet zaglądanie do mapy, kompas schowałam do kieszeni i beztrosko pomaszerowałam za T. Po kilkunastu (a obawiam się, że i więcej) minutach, po zatoczeniu kółka znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. T. stwierdził, że skoro do drogi się nie da, to spróbujemy w stronę rzeczki. Las oczywiście starał się nas nie dopuścić do niej, ale parliśmy naprzód znacząc ślad wędrówki własną krwią. W końcu udało się! Znalezienie lampionu to już był pikuś przy tym wszystkim.
Kilka kolejnych punktów budowniczy litościwie postawił przy asfalcie, mogliśmy więc dojść do siebie po strasznych  przeżyciach. Sielanka trwała do następnego kółeczka. Dopasować udało się co prawda od razu, ale znalezienie, to już była wyższa szkoła jazdy. Nie wzięliśmy pod uwagę oszczędności autora trasy, który wrysował tylko kawałki rowów z wodą, resztę pewnie chowając na inną imprezę. Dodatkowo dwa z trzech PK były japońcami, a jeszcze dodatkowo jakiś dowcipniś jednego z nich całkiem przysypał trawą. Na szczęście T. posiada nadprzyrodzone zdolności odnajdywania nieodnajdywalnych lampionów i raz dwa uporał się z zadaniem. Raz dwa jak wiadomo trwa tak z pół godziny albo i lepiej.
Pozostałe punkty stały już przy drogach, więc nie ma o czym opowiadać, bo nie stanowiły żadnego wyzwania. Na mecie (tym razem nie stowarzyszonej) czekał autobus i po niedługim czasie już byliśmy w bazie.
Jeszcze tylko szybka "kąpiel" i wreszcie mogłam zaszyć się w śpiwór, by do szybkiego (niestety) końca nocy słuchać rozentuzjazmowanej młodzieży szalejącej na korytarzach (nie dziwię im się, w ich wieku też tak robiłam) oraz pochrapywania współspaczy.

c. d. n.
P. S.
Nasze rany:

 .
.
.
.
.
.
.
.
Uwaga! Drastyczne zdjęcia!
.
.
.
.
.
.
Oglądasz na własną odpowiedzialność!
.
.
.
.
.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz