Nie mogliśmy się już doczekać eskapebolina, bo to i pięć punktów do książeczki i impreza zawsze na wysokim poziomie, do tego w pięknych okolicznościach przyrody (jak pokazywały fotki reklamowe) i jeszcze pogoda zapowiadała się ładna.
Ponieważ na wstępie była dojściówka, plan był taki - jedziemy na początek dojściówki, T. wyrzuca z samochodu mnie i M. S. (który zabrał się z nami), sam jedzie zaparkować i idzie w naszą stronę.
Wysiedliśmy z M., T. pojechał, a my stanęliśmy przed dylematem - co dalej? Namierzyliśmy PK 1, potem punkt z LOPki, a potem zjawiła się masa innych inoków i poznajdywali jeszcze inne lampiony. Część poszła jedna ścieżką, część drugą i tym sposobem utworzyły się dwie alternatywne LOPki. Dołączyłam do grupy, w której przeważali Stowarzysze, bo zawsze to lepiej gubić się ze swoimi. Błąkaliśmy się po tym początku LOPki tyle czasu, że T. zdążył zaparkować i dojść do nas z przeciwnej strony, zaniepokojony naszą długą nieobecnością. "Pod prąd" LOPka była lepiej widoczna. Oczywiście okazało się, że wybrana przez nas trasa nie jest tą właściwą i etapu wstępnego już nie wygramy:-) Wobec powyższego inne alternatywne punkty rozstrzygałam metodą - tu łatwiej podejść, to ten biorę.
W bazie zawodów trwała już gorączkowa krzątanina i organizatorzy uprawiali biegi sprinterskie między sekretariatem, a startem, które były oddalone od siebie o jakieś trzysta metrów. Dopełniliśmy wszystkich formalności, opłacili haracze i ruszyli na start. Na miejscu okazało się, że mapy dla naszej kategorii omyłkowo zostały w bazie, więc czekaliśmy na zakończenie kolejnego organizacyjnego biegu. Tezety poszły w las, a my staliśmy w kolejce do startu.
Wreszcie nadeszła nasza kolej. Byliśmy strasznie ciekawi co też tam kolega A. P. (słynny ojciec polak z Niepoślipki) wymyślił. Chodziły słuchy, że TU ma być trudniejsze niż TZ. Ot, żarcik taki:-)
Wreszcie dostaliśmy mapy do ręki. Porządne, na twardym papierze, przejrzyste. Do kompletu, na osobnym karteluszku, niepełny schemat dróg ze startem i metą oraz jakiś wzór matematyczny do rozwiązania. To mnie nieco zaniepokoiło.
Mapa, jak mapa - jakieś odcinki dróg z zaznaczonymi punktami, w które - jak przypuszczałam - należy dopasować w terenie wycinki. Ruszyliśmy od razu, bo co tu medytować. Na końcu odcinka zwiększyliśmy czujność i dość szybko dopasowaliśmy co trzeba. Chwilę oblatywaliśmy bajorko dookoła, bo nie było dokładnie wiadomo, z której strony nadeszliśmy i przy lampionie dogoniła nas konkurencja - panowie W. M. i A. P.
Na odejściu z punktu zaczęły się schody. Okazało się, że to, co brałam za schemat przejścia, bynajmniej nim nie jest. Obiekty liniowe (jak je autor ładnie nazwał) były porozrzucane przypadkowo i sami musieliśmy wymyślić gdzie dalej iść. Za nic nie mogłam pojąć idei dopasowywania tego wszystkiego do kupy. T. tłumaczył, ja nie rozumiałam, czas uciekał. W końcu poddałam się. Ostatecznie nie muszę wszystkiego rozumieć. Na PK 9 to my dogoniliśmy konkurencję, która szybko jednak zniknęła nam z oczu. Wiedzieliśmy, że po dziewiątce ma być wycinek z PK D, bo o tym informowano każdego przy wyjściu na trasę. Oczywiście, nie znaczy to, że pamiętaliśmy ten drobny fakt i w efekcie zmarnowaliśmy chwilę usiłując dociec - co dalej. A właściwie T. usiłował dociec, bo ja wciąż nie ogarniałam.
Na PK D czekała na nas ulubiona konkurencja. Ich miny mówiły wszystko, ale nie powiem co, bo się nie wyrażam. We czwórkę usiłowaliśmy coś wymyślić. Obserwując próby dopasowania wycinków i linii wreszcie pojęłam, jak autor to zaplanował i co mamy osiągnąć. Dla mnie od razu było jasne, że tego się nie da zrobić, ale panowie mieli więcej wiary w swoje możliwości.
Przy punkcie zaczęło gromadzić się coraz więcej ekip.Padały różne propozycje, wspólnymi siłami sczesaliśmy teren od Świnoujścia po Przemyśl i od Suwałk po Jelenią Górę i nic, żadnego efektu. Pominąwszy, że nic do niczego nie pasowało, a do terenu jeszcze mniej, to oznaczenia na mapie były jakieś niejasne - nie wiedzieliśmy co oznaczają czarne kropki na brązowym podkładzie - czy to rowy, czy granice kultur, czy jeszcze coś innego? T. usiłował coś wyliczyć ze wzoru, co to dostaliśmy z mapą, ale to co wyliczył i tak nie pasowało do niczego.
Kolejna ekipa, która dotarła do D (nomen omen), przyniosła wieści, że część punktów jest anulowana, bo las się pali. Organizatorzy wysyłali sms-y do wszystkich (jeśli mieli numer), no ale kto tam usłyszy piśnięcie telefonu w plecaku. Sprawdziliśmy. Faktycznie był sms, ale nie wynikało z niego jak sobie poradzić bez części trasy. T. zadzwonił na podany na mapie telefon alarmowy i ktoś tam wytłumaczył co robić.
N. U. K. (Nasza Ulubiona Konkurencja) doszła do kresu, wściekła się i postanowiła olać etap i wrócić od razu na metę. T. nie byłby sobą gdyby się poddał, więc dalej główkowaliśmy. Wreszcie - eureka! "Liniowy obiekt" wyglądający na linię rysowaną ręką osoby w delirce może być rowem! Nie zaszkodzi sprawdzić. Dołączył do nas M. S., który w międzyczasie dotarł na miejsce ogólnego zgromadzenia (zagubienia) ekip i ruszyliśmy. Kierunek się zgadzał. W miejscu, gdzie rów powinien łączyć się z wycinkiem szybko rozpoznaliśmy punkt J. Teren się zgadzał, lampion wisiał. Jednym słowem - sukces!
Cieszylibyśmy się tym sukcesem, gdyby nie drobny fakt, że znowu utknęliśmy. Mimo wykreślenia "pożarowych" fragmentów, wciąż był za duży wybór, a za mało danych. Wiedzieliśmy tylko, że trzeba iść na wschód, bo tam jest meta. W końcu T. wypatrzył białe pasy na drzewach - jakiś szlak zrywkowy, czy coś, w każdym razie wiodło to we właściwym kierunku. Uznaliśmy, że trochę autor trasy przesadził, ale co było robić - poszliśmy. Pasowało nam to na drogę do PK 2. Odległość do zakrętu zgodziła się idealnie, kierunek również i już cieszyliśmy się, że zaraz zgarniemy dwójkę. W miejscu gdzie spodziewaliśmy się ją znaleźć już ktoś chodził i szukał. Dołączyliśmy. W pięć osób zajrzeliśmy w każdy zakamarek lasu w poszukiwaniu dołka z lampionem i... nic. Im bardziej szukaliśmy, tym bardziej nie było.
Czas zaczynał się kończyć, perspektyw nie było żadnych, postanowiliśmy więc zacząć przemieszczać się w stronę mety. Jeszcze ostatnim zrywem próbowaliśmy po drodze coś znaleźć, rozbiegaliśmy się w różnych kierunkach, sprawdzali czy może coś spasuje, ale wciąż z jednakowym efektem.
Kiedy już całkiem się poddaliśmy, z lasu nagle wynurzyła się nasza konkurencja, co to już myśleliśmy, że dawno odpoczywa na mecie. Według jej pomysłu, na pobliskiej górce miało być C. Sprawdzić nie zawadzi. Wleźliśmy na tę górkę, ale żeby znalezisko w czymkolwiek przypominało C, to nie powiem. Za to uznaliśmy, że będzie to świetny stowarzysz do B, bo przynajmniej ukształtowanie terenu się zgadzało, a MOS-u nie było. Po tym problematycznym B już ostro ruszyliśmy na metę, bo nie dość, że niewiele zebraliśmy, to groziły nam jeszcze ciężkie minuty.
Na mecie organizatorzy kajali się na widok każdej osoby wracającej z trasy. Na nasze gromkie:
- Bić autora! - przyznali, że autor poprzedniego dnia przekazał im mapy i ... uciekł za granicę, na Kretę.
No, ja się nie dziwię, jakbym zrobiła taki etap, to na wszelki wypadek uciekałabym aż za ocean, a nie tylko na Kretę!
Swoją drogą, to sędzia będzie miał teraz ciężki orzech do zgryzienia - co zrobić z tym etapem. Praktycznie to nadaje się on tylko do unieważnienia.
Już w domu T. spędził kilkanaście godzin usiłując złożyć te wycinki w jedną mapę. Zaprzągł do pomocy komputer, programy graficzne, mapy podkładowe i wciąż nie udało się wszystkiego dopasować.
Jeszcze walczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz