Pojechaliśmy na Lampionadę w nadziei, że się trochę wyżyjemy na autorze, a tu chała. Zrobił nudną, przewidywalną trasę z wycinkami leżącymi na swoich miejscach, lampionami wiszącymi tam, gdzie zaznaczył na mapie (no, może z jednym malutkim wyjątkiem), nawet na mapie tym razem wypisał wszystkie potrzebne informacje - słowem nie było się do czego przyczepić. To po co myśmy taki kawał drogi jechali????
Na szczęście, żeby nie umrzeć z tych nudów, sami zafundowaliśmy sobie rozrywkę i zgubiliśmy się już na pierwszym punkcie. Niewiele brakowało, a zgarnęlibyśmy lampion biegaczy, ale T. postanowił zakończyć ten eksperyment i zarządził powrót w okolice startu i podejście do punktu już na poważnie.
Dla urozmaicenia pobytu, postanowiliśmy także zdezoptymalizować trasę przejścia i pobiegać trochę zakosami między punktami, robiąc nadprogramowe kilometry układające się w zbędną pętelkę. Rzeka trochę ułatwiła nam robotę, bo dla utrudnienia postanowiliśmy korzystać tylko z jednego mostu, bez względu na to, czy jest nam do niego bliżej, czy dalej.
Nie zadbał o atrakcje organizator, to trzeba było sobie jakoś radzić.
Przy żarze lejącym się z nieba, moje siły wyparowały bezpowrotnie gdzieś po dwóch trzecich trasy i większość punktów za rzeką przeszłam mało świadomie. Do siedemnastki, którą zostawiliśmy sobie na deser, już nie doszłam - T. poleciał podbić karty, a ja wlokłam się w stronę mety.
Zaczęłam się zastanawiać - po kiego czorta ja łażę na Lampionadzie na tezety, skoro na innych imprezach już przestałam??? Chyba tylko dla towarzystwa, bo żadnego innego racjonalnego uzasadnienia nie wymyśliłam. Ale ostatecznie Cygan dla towarzystwa dał się powiesić, to ja mogę potezetować, a co tam....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz