Na etap nocny czekaliśmy i czekaliśmy, bo to akurat teraz najdłuższe dni, a nocny musi być godzinę po zachodzie słońca. Każdy przeczekiwał jak mógł - w sklepie, w śpiworze, przy ognisku. Wreszcie organizatorzy uznali, że można nas puścić. Tym razem szliśmy tylko we dwójkę, bo A. znalazła człowieka do zespołu i poszli razem.
Etap nocny okazał się tak łatwy, że aż mieliśmy wątpliwości, czy to aby na pewno TU. Najtrudniejsze było zadanie, bo kto pamięta w który roku urodził się patron szkoły? Tak całkiem prosto oczywiście nie było, bo na siódemce przepust okazał się tak mizerny, że nie od razu go zauważyliśmy, jedenastki szukaliśmy trochę za wcześnie, piętnastka też usiłowała się schować przed nami. No, ale daliśmy radę i nawet nie nadłożyliśmy zbędnych kilometrów, jak to mamy w zwyczaju. Ostatnią długą (i asfaltową) prostą znowu wzięliśmy biegiem. Chyba zalęga nam się nowa tradycja z tym dobieganiem na metę. Ciekawe kiedy nas w końcu wyrzucą z imprez marszowych:-)
Po powrocie czułam zmęczenie. Ja to bardziej jestem zaprogramowana na jeden etap, a nie trzy. Myślałam, że od razu padniemy spać, a T. zażyczył sobie jeść. Pożarł michę grochówki, to co ja miałam być gorsza - pożarłam bułkę z dżemem i tym sposobem zmarnowałam utracone kalorie.
Rano już od siódmej zaczęły dzwonić kolejne budziki i zanim doszło do naszego, już dawno byliśmy na nogach. Jak już wszyscy przyjęli pozycję pionową, organizatorzy przemówili ludzkim głosem, a potem odbyła się medalacja (czy raczej dyplomacja).
Trzeba przyznać, że w tym roku nie było na żadnym etapie takich wpadek jak na ubiegłorocznej imprezie - mapy były czytelne, lopki nie szły grzbietem, komary nie gryzły, deszcz nie lał. Szkoda tylko, że tak mało konkurencji dojechało, bo jednak fajniej rywalizować w większej grupie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz