piątek, 26 czerwca 2015

OrtInO z włamem.

Kiedy (po zrobieniu kawałka trino) podjeżdżaliśmy na miejsce startu, już z daleka dziwił nas kłębiący się na skwerku dziki tabun luda. Czyżby takie tłumy przyszły? Nikt nie wychodził na trasę i ogólnie panowała piknikowa atmosfera. Jakaś nowa świecka tradycja?
- Chyba nie będzie imprezy - powitał nas komunikat.
- Nie ma map!
- To znaczy - są, ale zamknięte w samochodzie!
Okazało się, że mapy w samochodzie, samochód zamknięty, pilot nie działa, D. (właściciel auta) pojechał naprawiać pilota, do auta trzeba się dostać bez względu na wszystko, bo potrzebne do codziennego użytkowania.
Zebrane konsylium rzucało pomysłami:
- Trzeba się włamać. Drutem.
- Tę najmniejszą szybę trzeba wybić.
- Lepiej uszczelkę oderwać i wyjąć szybkę, bo taniej wyjdzie.
- Przez bagażnik.
- Napsikać do zamka WD-40.
B. telefonicznie konsultowała się z D. które z pomysłów jest w stanie łyknąć, a które budzą jego zdecydowany sprzeciw.


W końcu samochód został obdarty z uszczelek i oczywiście okazało się, że w niczym to nie pomoże. Zanim doszło do tłuczenia szyb, zdążył wrócić D. z naprawionym pilotem i tym sposobem ocalił autko od dalszej dewastacji.
W międzyczasie zrobiło się późno i dyrekcja imprezy podjęła decyzję, że startujemy wszyscy na raz, bo inaczej zejdzie nam do rana. I tym sposobem 30-te OrtInO przeszło do historii, jako jedyne ze startem masowym:-)
T. poszedł oczywiście na TZ, ja wybierałam się na TU. Ponieważ Leśnej Babie coś podupadło zdrowie i dokonywała sobie żywota na ławeczce pod drzewkiem, postanowiliśmy z Dziadem iść razem, a Babę odesłać do domu. Tak też się stało. Smerfną mapę udało nam się szybko poskładać (wiadomo - co dwie głowy, to nie jedna) i jako jedni z pierwszych ruszyliśmy na trasę.
Podejrzanie łatwo to wszystko szło i wciąż szukaliśmy haczyka. Ale nie, nie było. Tylko raz mieliśmy poczucie lekkiego zagubienia, bo wydawało nam się, że do punktu jeszcze kawałek, a staliśmy już przy nim. Zielony dach i ogląd okolicy pomogły nam się odnaleźć.
Dziad konsekwentnie przez całą drogę unikał przechodzenia przez jezdnie po pasach, a jeśli już nie było innej drogi, to koniecznie na czerwonym świetle. No, ludzie! To nie na moje nerwy! Raz udało mi się wywalczyć przejście na zielonym i jeszcze bardziej się bałam, bo już sama nie wiedziałam na jakim się chodzi.
Już na mecie, ale przed oddaniem kart startowych, musieliśmy uzgodnić z autorem trasy co miał na myśli pytając o ilość smerfów oraz wyznaczyć azymut. Dziad koniecznie chciał go wyznaczać stojąc na środku ulicy, a ja musiałam przykładać kompas. Ten człowiek ma wyraźnie jakieś destrukcyjne ciągoty! Okazało się, że główna mapa była zorientowana i wcale nie musieliśmy narażać życia, tylko przy stoliku przyłożyć kątomierz:-)
A na koniec tradycyjnie festiwal ciast. Jedno z marchewkami, bo jak ktoś stwierdził - dobrze robi na potencję.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz