Jak każda szanująca się impreza, InO Świętojańskie zaczęło się od dojściówki. Na szczęście cała trasa była przejezdna dla samochodu i mogliśmy ją zrobić jadąc do bazy. Już na dojściówce spotkaliśmy S. O., który bohatersko zasuwał z buta i nie dał się podwieźć, potem zrowerowane B. S. i A. N. oraz K. M. tradycyjnie robiący pamięciówkę:-)
W bazie, po zarejestrowaniu się i założeniu kącika klubowego, zaczęły się wypady do sklepu, bo wiadomo - jeść trzeba, a i gardło przepłukać niektórzy też muszą.
Naszym głównym zmartwieniem było, czy zbiorą się cztery zespoły na naszej trasie, żeby mogła być zaliczona do TMWiM. W razie czego, byliśmy gotowi nawet się rozdzielić. Na szczęście nie było takiej potrzeby, bo były dokładnie cztery zespoły, a czego jeden (jednoosobowy) chciał dla bezpieczeństwa (własnego, nie naszego) iść z nami po tramwajarsku. Ponieważ bezpieczeństwo nade wszystko, nie oponowaliśmy.
Etap pierwszy rozgrywał się na szachownicy. Ja tam na szachach specjalnie się nie znam, ale dopasowywanie fragmentów mapy idzie mi jako tako, a z pomocą reszty obecnych głów jeszcze lepiej, więc nie było dylematu na starcie - gdzie iść? Albo trasa była dość łatwa, albo ja się w końcu nauczyłam tego inowactwa, bo nie musiałam co chwilę pytać gdzie jesteśmy i dokąd iść. Miałam nawet czas na zbieranie jagód, ale to dzięki T., który nigdy nie dowierza, że znaleziony PK jest właściwy i oblatuje teren w promieniu dwóch kilometrów w celu eliminacji stowarzyszy. W efekcie tych jego upewnień się, zaliczyliśmy kilka chudych minut, mimo że chwilami biegliśmy, żeby to nadrobić. Chociaż muszę oddać sprawiedliwość, że przy E7 jego bieganie po okolicy przyniosło wymierne efekty.
Na śródmeciu długo nie zabawiliśmy, bo i powodów nie było. Drugi etap taki jak lubię, czyli dopasowanie pokrywających się fragmentów, czyli łatwizna. Mapa co prawda była zlustrowana, ale w całości, nie fragmenty, więc wystarczyło pamiętać, że lewa strona jest po prawej i odwrotnie. U kobiet to akurat normalna rzecz, bo wiadomo, że jak kobieta wrzuca lewy kierunkowskaz, to pojedzie w prawo:-) Po prostu jesteśmy naturalnie predystynowane do chodzenia na lustro.
Mimo prostej mapy już do pierwszego punktu nie mogliśmy trafić, bo jakoś ta dziura, co to na jej skraju miał być punkt, była niewyraźna. Na lop-ce z kolei mało nie daliśmy się nabrać na brak lampionów, bo wisiały od d..y strony i nawet się ucieszyliśmy, że będzie za co bić autora:-) Tradycyjnie mieliśmy też problemy z punktem G, ale taka już specyfika tego punktu - szuka się i szuka i nie zawsze znajduje. W czasie wyrobiliśmy się spokojnie, ale dla podtrzymania kondycji na metę wracaliśmy biegiem. Trzeba trenować w każdej sytuacji.
Okazało się, że jako pierwsi skończyliśmy dzienne etapy i musieliśmy czekać, aż inni wrócą z lasu żeby bus nie woził oprócz nas powietrza. Było to dla mnie dotkliwe doświadczenie, bo głód skręcał mi kiszki, a chodziły słuchy, że w bazie czeka grochówka. Wreszcie jednak, zanim padłam z głodu, wróciło kilka osób i przyjazd busa stał się uzasadniony. W bazie chwalili się tą grochówką i chwalili, ale dać nie chcieli. Że to niby aż wróci więcej osób, a to podgrzać trzeba, a to tamto. W końcu niemal siłą udało mi się wyrwać michę zupy, oczywiście tak podgrzanej, że łyknięty wrzątek poparzył mi aż pięty. Po grochówce jeszcze degustacja dżemu i wreszcie nadszedł czas na zasłużony wypoczynek.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz