Przez wiele lat miałam zasadę, że przez życie kroczę statecznie. Kiedy zaczęłam maszerować z mapą, jeszcze jakoś (z trudem) udawało się to podciągnąć pod kroczenie. Za to zawsze powtarzałam, że na biegi na orientację to już mnie nikt nie namówi.Człowiek biegający z mapą wygląda po prostu głupio. Kiedy złamałam i tę zasadę, wydawało mi się, że już nic gorszego nie może mnie spotkać. Byłam też pewna, że nie mam więcej zasad do złamania. A jednak!
Dzisiaj postanowiliśmy wziąć udział w biegu. Tak po prostu - biegu, bez orientacji. Padło na Bieg Władysławiaka, bo organizuje go szkoła Z., a dodatkowo udziela się tam nasz sąsiad i usilnie nas namawiał.
Na starcie całkiem sporo ludzi - uczniowie, absolwenci, rodzice, nauczyciele. Długość biegu jak dla mnie przerażająca - ponad sześć kilometrów. Do tego temperatura - trzydzieści w cieniu i to chyba takim polewanym zimną wodą, bo w normalnym to ze czterdzieści. Ale nic to! Bohatersko pomaszerowałam na start, odliczyłam ze wszystkimi 10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1 i pooooszli. Od razu uformował się wielki tramwaj. Jeszcze jakieś zasady mam, nie tramwaję się, więc odczekałam chwilę drobno truchtając aż sobie polecą. Kilka osób miało ten sam pomysł, ale tych postanowiłam zostawić z tyłu. T. chyba zapomniał o dobrych manierach, bo poleciał z tramwajem.
Tup, tup, tup ...Sto, dwieście, trzysta metrów. Z przyzwyczajenia rozglądałam się po drzewach, gdzie te lampiony, a tu nic. Przegoniłam jakąś grupę, która kawałek po starcie zdecydowała, że jednak woli nie biec w tramwaju. Pięćset metrów, siedemset, tysiąc a ja wciąż biegiem. Nawet specjalnie nie sapałam, za to piszczele coraz bardziej dawały znać, że one się nie najmowały do takiego biegania jednym ciągiem i że co kilkaset metrów należy im się odpoczynek. A w ogóle to czemu się nie zatrzymujemy przy lampionach? I wytłumacz to nodze, że lampionów nie ma:-(
Dziwne to bieganie - człowiek leci i nie wie gdzie jest, ile jeszcze do mety i co będzie po drodze. Żeby chociaż jakiś nędzny skrawek mapy dawali, jak już nie ma lampionów, ale - nie! Jakaś wielka tajemnica!
Po półtora kilometra zaczęłam ziewać z nudów i postanowiłam, dla urozmaicenia oczywiście, trochę pomaszerować. W oddali zamajaczyła jakaś postać stojąca przy ścieżce. Myślałam, że ktoś już wymiękł, a okazało się, że to Z. przyjechała z domu rowerem popatrzyć na nasze wyczyny. Na jej widok aż czapka spadła mi z głowy, a właściwie chustka z "szybkiego mózgu". A może zdecydowała się opuścić mój czerep widząc, że tym razem tylko nogi pracują, a mózg nie? Najgorzej, że zrobiła to bardzo dyskretnie i niezauważalnie:-(
Z. przez resztę drogi robiła za doping, czyli jęczała żebym szybciej biegła, bo jak jedzie wolno, to nie może utrzymać równowagi. Ale zamienić to się nie chciała, nawet metra się nie dała przejechać! Jedynie oddała mi swoją butelkę wody, której połowę wypiłam, a połowę wylałam sobie na głowę. Popędzana przez nią przegoniłam kilka osób i zaczęłam zastanawiać się, czy za ten doping to nie zostanę zdyskwalifikowana.
Od ostatniego zakrętu, czyli od miejsca gdzie już byłam widoczna z mety, postanowiłam biec. Było tego z trzysta metrów i było to chyba najdłuższe trzysta metrów w moim życiu. Dałam radę! Sensu większego w tym bezideowym bieganiu jakoś nie widziałam, ale byłam dumna, że nie przybiegłam ostatnia. A może to o to chodzi?
Na mecie zauważyłam brak "szybkiego mózgu", ale nie tego w głowie, tylko tego co był na głowie. T. litościwie wsiadł na rower i pojechał go szukać. Tymczasem my z Z. poszłyśmy do bazy, a tam - zupełnie ogłupiała nową sytuacją życiową - dałam się namówić na kawał kiełbachy z chlebem. I tym sposobem zmarnował mi się cały bieg, bo nadrobiłam wszystkie spalone kalorie:-(
Po chwili wrócił T. z moją zgubą i teraz już czekaliśmy tylko na wyniki i wręczenie pucharów i dyplomów. Nie żebyśmy liczyli na puchar, ale z ciekawości chcieliśmy zobaczyć całą imprezę do końca.
Jako, że Z. przyjechała rowerem, a my samochodem (leniuchy jedne!) powstał dylemat - jak wracamy do domu? W końcu, z racji bezprawnie pożartej kiełbaski, zdecydowałam się wracać rowerem. Po jakichś dwóch latach przerwy w jeżdżeniu. Bez mapy. Z. i T. naprzemiennie tłumaczyli mi jak mam jechać, w efekcie w głowie miałam jeden chaos, ale dla świętego spokoju powiedziałam, że wiem jak wrócić.
Ruszyłam. Myślałam, że będzie gorzej, ale całkiem dobrze mi szło. Po kilku kilometrach coś zaczęło mi się nie zgadzać, bo powinnam już wjeżdżać w znajomy teren, a tu nic.
- A ja to miałam jechać na wschód, czy na zachód? - uściśliłam się telefonicznie.
- Na zachód. I miałaś skręcić w prawo koło domku. - tłumaczył T.
Oczywistym jest, że pojechałam na wschód, a domku (poza jakąś halą) to żadnego po drodze nie było, to jak miałam skręcić? Cóż, przestawiłam rower w drugą stronę i ruszyłam na zachód. Jeszcze raz konsultowałam się telefonicznie, ale ponieważ ani ja, ani tym bardziej T. nie wiedział gdzie jestem - nic to nie dało. Postanowiłam zaufać intuicji. Po kilku kilometrach teren zaczął wydawać mi się znajomy. W końcu wiedziałam gdzie jestem. Tymczasem T. znowu zadzwonił z informacją, że organizuje akcję poszukiwawczą i z żalem serca musiałam ją odwołać. A mogło być tak ciekawie.
Ostatkiem sił dojechałam do domu, porzuciłam rower na podwórku i z ulgą wczołgałam się do chłodnego wnętrza.
Tak sobie pomyślałam - biegłam, jechałam rowerem, to jakby jeszcze popływać, to będzie triathlon.
No to wlazłam pod prysznic i tym sposobem zaliczyłam nową dla mnie dyscyplinę sportową!
Brawo!
OdpowiedzUsuń