"Ócz Twych blasku" w zasadzie mogliśmy już nie oglądać, bo zwycięstwo w TMWiM mieliśmy zapewnione, ale nie zaszkodzi nigdy wykazać, że zaszczytne pierwsze miejsce zajmujemy nieprzypadkowo. To znaczy T. nieprzypadkowo, ja jak najbardziej przypadkowo. Gdybym chodziła sama, to byłabym gdzieś pod koniec stawki.
Oprócz tego, że nic już nie musieliśmy, to jeszcze zawody odbywały się na znanym (nawet mi) terenie - T. na Gocławiu pracował przez wiele lat, bywałam tam i ja. Do zespołu dokooptowaliśmy jeszcze Dara Zagubionego, żeby się bardziej nie zagubił, no i wiadomo, że co trzy głowy... Poza tym od przyszłego roku na TMWiM będę z nim chodziła, bo T. przechodzi do tezetów, więc musimy ćwiczyć współpracę.
Ruszyliśmy ostro. Ja i D. trochę liczyliśmy na to, że T. od razu rzuci okiem na mapę i powie:
- To kółeczko tu, to tu, a to tam.
A tymczasem nie. Każdą źrenicę oka musieliśmy dopasowywać wspólnym wysiłkiem, po wejściu w zadany teren. Szczytowym osiągnięciem T. była dezorientacja kilka metrów od budynku dawnej pracy. Mówiąc szczerze, gdyby nie ja i D. to chyba przegrałby ten etap:-) Na szczęście nasze nowe pinoctwo dodało nam skrzydeł i bezproblemowo doprowadziliśmy T. do mety, bezbłędnie zbierając wszystkie PK. Na koniec wyliczyliśmy azymut - ja całkiem na oko, D. z użyciem kątomierza, czy jakiejś tam formy linijki, T. z użyciem kalki, linijki, kątomierza, szarych komórek. Wyszło nam mniej więcej to samo, czyli całkiem do d.... Jak wszystkim zresztą.
A potem czekaliśmy do ostatniego zawodnika żeby przejąć zegar startowy i termos na UrodzInO. Czekanie w miłym towarzystwie jest oczywiście przyjemnością, więc wieczór zaliczam do udanych:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz