Jak przystało na porządnego inoka, T. zaprosił gości na urodzinowy tort do ... lasu. W sumie całkiem praktycznie, bo nie trzeba było lokalu wynajmować. We środę wieczorem, po nocnych biegach w Warszawie, jeszcze preparowaliśmy lody, co to je naobiecywał w regulaminie imprezy i nie było zmiłuj, że spać się chce.W czwartek koło południa dał znać, że jedzie do lasu się powiesić i już myślałam, że po imprezie, ale przypomniałam sobie, że chodzi o lampiony, a nie o T.
Wreszcie nadeszła wyczekiwana chwila - my pod wiatą, lampiony w lesie, goście w drodze. Po krótkim oczekiwaniu zaczęli zjawiać się uczestnicy i po chwili każdy z kawałkiem tortu w ręce szedł konsumować go między drzewa - pojedynczo lub grupami, jak kto wolał.
Żeby też mieć trochę radości z imprezy, wysłałam na trasę swoją czołówkę, bo sama robiłam za skrzyżowanie sekretariatu z fotoreporterem. Pomagała mi A. N., która z powodu braku stroju wyjściowego nie planowała udzielać się terenowo. Kiedy jednak wszyscy już sobie poszli, a T. stwierdził, że nie jesteśmy mu potrzebne, postanowiłyśmy i my pójść skonsumować nasze kawałki tortu. Lekko nie było - jedna w kiecce i kozaczkach, druga bez latarki. W tej sytuacji znalezienie całych trzech lampionów, przy niewielkim tylko zabłądzeniu, uważam za sukces. I co z tego, że zajęłyśmy ostatnie miejsce? W końcu najważniejsze jest uczestnictwo!
T. tak spodobała się formuła obchodów półwiecza, że postanowił każde kolejne świętować w ten sposób. Wkrótce zapisy na UrodzInO 2065!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz