Przewodników po Chełmnie było trzech. Podzieliliśmy się więc na trzy grupy - teoretycznie według listy, praktycznie według własnego widzimisię. Szłam na czele mojej grupy i spijałam słowa z ust przewodnika, bo to niby historia, a słuchać się dało bez bólu. Po pierwszej godzinie mój entuzjazm nieco osłabł. Wciąż było ciekawie, ale nogi zaczynały wchodzić mi w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. W końcu trzeci raz tego samego dnia oblatywałam miasto. Po drugiej godzinie zwiedzania, z czoła przesunęłam się do ogona grupy. Po trzeciej czołgałam się za oddalającą się grupą, i błagałam nielicznych przechodniów, żeby który mnie dobił.
Kiedy doszłam do kresu i planowałam położyć się gdzie stoję i zastosować bierny opór, okazało się, że właśnie doszliśmy do końca naszej wędrówki i wreszcie można będzie usiąść, zjeść, wypić. Ufff....
Nastąpiła najoficjalniejsza część zjazdu. Zarząd Główny i lokalni oficjele pod krawatem, a moja wyjściowa koszulka została w bazie, bo nie ogarnęłam. Wyglądałam jak siódme dziecko stróża, a tu trzeba było wyjść na środek po odbiór legitymacji przodownickiej. Ale ostatecznie - kto mnie tam znał? Wzięłam, co dali i chyłkiem umknęłam na swoje miejsce. Zanim wszyscy, którzy mieli przemówić - przemówili, my spustoszyliśmy stoły z wszelakiego dobra, bo po zwiedzaniu każdy był wygłodzony. Przezornie w plecaku miałam dwie czekolady - te też zniknęły jak kamfora.
Po oficjalnej części i krótkiej przerwie, nastąpiła najciekawsza część - dyskusja o wojnie i pokoju między orientalistami i nadleśniczymi. Ponieważ o tym można w nieskończoność, a w bazie czekała kolacja, zarządzono przeniesienie dyskusji do Grubna. Zgłosiłam się do pierwszej tury autobusowej, żeby jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Wyszliśmy przed bramę, a tam autobusu ani śladu. Po dziesięciu minutach wciąż nic, po dwudziestu bez zmian. W końcu jednak kierowca trafił do nas i po chwili ruszyliśmy.
W bazie, po kolacji, nastąpił ciąg dalszy dyskusji, omówiono jeszcze kilka innych spraw, chwilkę się pointegrowaliśmy, ale moim głównym planem na wieczór było zaszycie się w łóżku. Poszłam jeszcze na gościnne występy do łazienki z ciepłą wodą, co to jej szczęśliwym lokatorem był P. R. i wypożyczał na godziny i w końcu padłam. Trochę dał mi ten zlot do wiwatu.
Oczywiście koniec zlotu nie oznaczał koniec wrażeń. Na niedzielę zaplanowaliśmy te dwa trina po Toruniu, co to się nie udało ich zrobić jadąc w piątek. Ponieważ każdy wyjeżdżał z bazy o wybranej przez siebie porze (czyli kiedy komu udało się zebrać), miejsce zbiórki (tradycyjnie kawiarnię) wybrali ci, którzy pierwsi dotarli do Torunia. My oczywiście dotarliśmy ostatni, bo pół dnia zajęło nam parkowanie.
Niektórzy mieli do zrobienia dwa trina, niektórzy tylko jedno, ale ponieważ trasy niemal się pokrywały, poszliśmy całą stowarzyszoną grupą. My mieliśmy do zrobienia dwa i już po kilku początkowych PK dokonaliśmy specjalizacji - T. pilnował jednego, ja drugiego. Jednocześnie usiłowaliśmy być w kilku miejscach równocześnie. Z różnym powodzeniem - wiadomo. Drobnym utrudnieniem był brak niektórych PK, albo może ich złe umiejscowienie na mapie. Ponieważ bardzo nie chcieliśmy przyjąć do wiadomości tego faktu, przez długie minuty krążyliśmy po okolicy zaznaczonych na mapie kółeczek, usiłując coś przypasować. Jedni z nas mieli większą cierpliwość, inni mniejszą - w efekcie nasza silna stowarzyszona grupa poszła w rozsypkę i rozproszyliśmy się po starym mieście mniejszymi oddziałami. Nasze poczynania w końcu wzbudziły zainteresowanie mieszkańców Torunia. No bo kto normalny biega rozpaczliwie z miejsca do miejsca wpatrzony w kawałek papieru, nie zwracając uwagi na deszcz, wiatr i ogólnie ponurą aurę. Od jednej pani dowiedzieliśmy się, że trzynastego to w ogóle nie wypada robić takich rzeczy i powinniśmy się puknąć w głowę. No kto by przypuszczał, że w Toruniu trzynastego nie wolno zwiedzać?
W końcu jednak udało się zebrać wszystkie dostępne PK, nabyć pierniki w sklepiku przy muzeum, przepakować pasażera, któremu się znudziło w poprzednim samochodzie i impreza uległa samorozwiązaniu. Każdy już indywidualnie, we własnym tempie i własną trasą wracał do domu.
Szkoda, że do kolejnego zlotu trzeba czekać cały rok:-(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz