W sobotę wstałam rześka i kwitnąca, że tak sobie skłamię. Kontakt z lodowatą wodą szybko jednak doprowadził mnie do przytomności.
Po śniadaniu mieliśmy wybyć na calutki dzień do Chełmna. O tym całym dniu zorientowałam się już na miejscu, w związku z czym byłam zupełnie nieprzygotowana moralnie i technicznie. Zwłaszcza moralnie.
Zaczęliśmy od dojściówki. Co prawda liczyliśmy na jakiś leśny etap, ale organizatorzy realnie ocenili szanse uczestników po piątkowej integracji i trasa wiodła głównymi drogami, mniej głównymi i ścieżkami utwardzanymi. Intelektualnie też nie wymagała cudów, chociaż były miejsca zdradliwe, na które niektórzy dali się nabrać. Już w drodze do drugiego punktu spotkaliśmy D. M., a przy końcu LOP-ki B. Sz. i D. W. Oczywiście dalej poszliśmy już razem. Na całej dojściówce najbardziej podobały mi się wystawy sklepowe na Grudziądzkiej, ale nie dali mi pooglądać, bo na rynek i na rynek. Rynek nie zając - nie ucieknie, ale przetłumacz to takim... Oczywiście na rynku okazało się, że jesteśmy sporo przed czasem, ale zamiast wrócić do tych wystaw, poszliśmy do cukierni. Siłom i godnościom powstrzymałam się od nabycia i zjedzenia ciastka, ale kawy sobie nie żałowałam.
W końcu nadeszła właściwa pora, żeby ruszyć na "spacerek przez historię Chełmna". Takie trino w zasadzie. Poszliśmy zestawem ukonstytuowanym na dojściówce. Aura do żadnych spacerków nie zachęcała, ale byliśmy twardzi i zaliczyliśmy wszystkie punkty. Chełmno okazało się ładniejsze niż się spodziewałam i nie mówię tu tylko o wystawach sklepowych:-)
Na trasie spotykaliśmy innych inowców, którzy podejrzanie wolno przemieszczali się między punktami, wnikliwie studiowali wszystkie tablice informacyjne, naradzali się w grupach i wyglądali jakby mieli jakieś trudności z przebyciem trasy. Nam poszło raz, dwa i jako pierwsi zameldowaliśmy się na mecie. Organizatorzy od razu wykierowali nas do muzeum, gdzie oprócz zwiedzania, mogliśmy się też zagrzać po spacerze. Ja i T. weszliśmy niezwłocznie, po nas B. i D., a po chwili dołączył drugi D. z wiadomością, że źle wypełniliśmy kartę startową. No jak źle???!!! Okazało się, że oprócz zidentyfikowania zdjęć, trzeba było jeszcze dopasować daty i ten drobny szczegół jakoś umknął naszej uwadze. Na szczęście D. zdążył wyszarpnąć naszą kartę z powrotem i mogliśmy uzupełnić braki. Po szybkim zwiedzeniu muzeum zaszyliśmy się w kąciku i w ruch poszły internety, bo oczywiście nikomu się nie chciało drugi raz iść na trasę. Przy innej pogodzie - tak, ale nie na deszcz i wiatr. Zwiedzanie muzeum wykończyło mnie intelektualnie, bo historia wiała z każdego kątka, a ja - wiadomo - uczulona na nią, toteż specjalnego wkładu nie wniosłam w uzupełnianie karty. Dogorywałam sobie cichutko na krzesełku.
Po ostatecznym oddaniu karty przeszliśmy się jeszcze dookoła rynku (pozwolili mi wejść do kilku sklepów!) i w końcu poszliśmy na obiad. Po takich przeżyciach trzeba było się wzmocnić. Decyzja: "co jemy?" była trudna, bo to osiołkowi w żłoby dano..., ostatecznie jednak każdy zasiadł nad swoim talerzem. Nie spieszyliśmy się, bo do kolejnego punktu programu mieliśmy sporo czasu, ale w końcu ile można siedzieć nad pustymi już talerzami. Uradziliśmy, że pójdziemy na kawę. D. M. chciał jeszcze do sklepu, więc umówiliśmy się w kawiarni. Wybrana przez nas okazała się w całości zarezerwowana, no to poszliśmy szukać innej. Po obejściu całego Chełmna, przemarznięciu, zmoknięciu, zmęczeniu się wylądowaliśmy z powrotem na rynku, w kawiarni, którą cały czas mieliśmy pod nosem. Trzeba było się tylko zorientować:-) Na szczęście zapas czasu jeszcze się nie wyczerpał, więc mogliśmy na chwilę przysiąść. Musieliśmy się zregenerować, bo czekało nas jeszcze wiele atrakcji, aż do późnego wieczora.
Pierwszą z nich miało być zwiedzanie Chełmna z przewodnikiem.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz