Niedzielny poranek okazał się mniej straszny niż przewidywania po sobotniej imprezie i Tomek wcale nie musiał wyciągać mnie za nogę z łóżka - wystarczyło śniadanie podane do niego i od razu chęć życia wróciła.
Start Lampionady tym razem nie był ze szkoły, tylko z daleko wysuniętej w las placówki:-)
Popitoliło mi się już od razu. Z zupełnie nieznanych powodów przyjęłam, że startujemy z dziubka trójkąta oznaczającego start, a nie środka trójkąta, jak ustawa przewiduje i szukać zaczęłam zdecydowanie za wcześnie. Nawet znalazłam fajny dołek, ale niestety bez lampionu. Basia, startująca sto lat po mnie uświadomiła mi moją pomyłkę i pognała dalej. Zanim brutalna prawda dotarła do mojej świadomości, jej już nie było i z problemem trafienia na punkt znowu zostałam sama. Z powodu bujnej roślinności, w przeważającej mierze kolczastej, nie podjęłam się przedzierania na azymut i usiłowałam jakoś dobiec drogami. Tyle, że drogi na mapie sobie, a w terenie sobie. Ostatecznie dobiegłam do większego traktu już za punktem i namierzyłam się od d..y strony. W czasie poszukiwań natknęłam się na Tomka, który startował lata świetlne za mną i był to już jego trzeci punkt. Wspólnym wysiłkiem znaleźliśmy jakoś ten nieszczęsny lampion.
Zasadniczo byłam już totalnie zniechęcona, zniesmaczona i zabawa jakoś przestała mnie bawić, ale wrócić do bazy, to trochę obciachowo. Poza tym zapłacone, to trzeba wykorzystać:-) No i te kalorie do stracenia...
Na kolejny punkt postanowiłam jednak ruszyć azymutem, bez względu na okoliczności przyrody. Metoda ta, oprócz tego, że strasznie kancerogenna, okazała się skuteczna i przyniosła sukces. Postanowiłam iść za ciosem i na 24 też się zazymucić. Na szczęście trafił mi się kawałek dość przebieżny i dało radę. W drodze na kolejny punkt zaliczyłam (oprócz jeżyn oczywiście) pole pokrzyw sięgających po pas. Zacisnęłam zęby i parłam przed siebie powtarzając sobie w myślach, że pokrzywy dobrze robią na stawy, a rany z jeżyn kiedyś się wygoją. Tylko spodni mi było trochę żal ... Asfalt, do którego wreszcie dotarłam powitałam z pełnym entuzjazmem, mimo że miałam nim przejść jedynie przez mostek. Za mostkiem, do punktu litościwie prowadziła ścieżka.
Kolejny PK był za rzeczką, a do mostku nie opłacało mi się wracać. Byłam gotowa pokonać ją w bród, ale okazała się większa niż przypuszczałam. Na szczęście co kawałek leżały powalone drzewa, po których (przy odrobinie szczęścia) dawało się przejść na drugą stronę. Dopuściłam do siebie możliwość zsunięcia się z pnia i wylądowania w wodzie i bohatersko wdrapałam się na prowizoryczny mostek. Udało się przejść bez strat w ludziach i sprzęcie. Uskrzydlona tym osiągnięciem raźno ruszyłam pod górę. Chyba zbyt raźno, bo na szczycie zrobiło mi się coś niewyraźnie. Nadbiegającego z naprzeciwka Tomka poinformowałam, że planuję sobie umrzeć i jeśli nie wrócę do bazy, to ma odnaleźć moje truchło. Jak rzekłam, tak też zaczęłam czynić. Oddaliwszy się kilka metrów od ścieżki (żeby nie zagracać jej swoimi zwłokami) przysiadłam na glebie, a gdy i to nie pomogło przeszłam do wpółleżenia. Po kilku minutach relaksu doszłam do wniosku, że procedurę zejścia śmiertelnego przełożę jednak na inna imprezę (prawdopodobnie będzie to Matnia) i ruszyłam dalej. Pomysł biegu odrzuciłam raz na zawsze. PK 38 był prościutki, za to następny - 31 w samym środku jeżyniska. I tak byłam już poraniona, więc parę szram więcej nie robiło na mnie wrażenia.
Do PK 26 udałam się asfaltem przez mostek. Już do samego lampionu wiodła tak wydeptana ścieżka, że nawet nie musiałam go szukać. Wystarczyło iść po śladach. Kolejne dziesięć punktów było usytuowanych w zdecydowanie przyjaźniejszych okolicznościach przyrody, czyli bez jeżyn i pokrzyw. Za to z anomaliami magnetycznymi w okolicach najstarszej sosny. Ten teren jako tako ogarniałam już po poprzednich imprezach, więc jak mi wyginało azymut, to i tak sobie radziłam. Po drodze spotkałam Agatę i Adama, którzy radośnie machali do mnie z wysokości rowerów, a ja na ich widok udawałam, że biegnę.
Od PK 51 znowu zaczęły się jeżyny, ale ponieważ nie miałam już miejsc na nowe rany, starałam się iść ścieżkami, nawet jeśli znaczyło to spore nadkładanie drogi.
Przed szkołą biegał już nerwowo Tomek, bo nie wiedział - czekać na mnie, aż sama wrócę, czy iść szukać zwłok. Wyraźnie ulżyło mu na mój widok. Organizator także ucieszył się moim powrotem, bo zaliczyć imprezę ze stratami w zawodnikach, to same kłopoty. Tym sposobem dostarczyłam radości wielu osobom samym swoim pojawieniem się.
W sumie to miło widzieć jak ktoś się cieszy na mój widok i tak sobie myślę, ze może warto manewr późnego powrotu powtarzać częściej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz