Obiad pozwolił mi na tyle odzyskać siły, że bezproblemowo dojechałam do bazy. Na duchu podtrzymywała mnie też wizja ciepłego prysznica i drzemki. Potem planowałam udzielać się towarzysko.
Już na wejściu dowiedziałam się, że ciepłej wody nie ma, a ta, która leci z kranu jest zimniejsza niż woda w potoku. Miałam do wyboru - śmierdzieć albo zdecydować się na zimną kąpiel. Wybrałam cieplejsze zło i pomaszerowałam nad potok. Dotykanie się zimnym pomoczonym palcem (bo całą dłonią, to już za zimno) trudno uznać za kąpiel, ale lepsza taka, niż żadna.
Życie towarzyskie toczyło się niemrawo. W zasadzie trzeba było dużo dobrej woli, żeby w ogóle je zauważyć. Dwa etapy chyba wszystkim dały w kość i na większości powierzchni poziomych walały się jakieś zazwłoki.
W końcu nadeszła pora na Orient-Szoł i zapanowało pewne ożywienie. Z ciekawością oglądałam przygotowania, bo była to dla mnie nowość. Było dużo lampionów na małej powierzchni i dużo piwa, w sumie też na małej powierzchni. Ja startowałam w wersji bezalkoholowej, bo mam za małą pojemność żołądka żeby duszkiem wypić jedno całe piwo, a przewidziane były trzy na łebka. Na dany znak wszyscy rzucili się do puszek, a ja, Tomek i Marcin (bezalkoholicy) rzuciliśmy się do map i po przydzielone nam punkty. Odruchowo zaczęłam biec, ale zaraz przypomniało mi się, że jak się spocę, to znowu czeka mnie zimna kąpiel i od razu zwolniłam. Zresztą w ogóle nie miałam już siły na żaden wyczyn. Po przyniesieniu punktu ze skraju lasu zdecydowałam się tylko na jedno wejście do labiryntu, a i tak zamiast cztery PK wzięłam trzy, bo u mnie cienko z matematyką i nie doliczyłam. Tym sposobem, bez żadnego wysiłku miałam zagwarantowane miejsce na pudle w swojej kategorii.
Wśród "alkoholików" tymczasem trwała zacięta rywalizacja. Głosy oburzenia podnosiły się kiedy ktoś nie opróżnił puszki do końca i marnował cenny napój wylewając go sobie na głowę, ale ostatecznie piwo bardzo dobrze robi na włosy. W labiryncie panował totalny chaos, a przynajmniej tak to wyglądało z zewnątrz - każdy biegł w inną stronę, to wchodził, to wychodził - istne szaleństwo.
Teraz to nawet żałuję, że nie spenetrowałam całego labiryntu, bo to w sumie fajna zabawa. Chyba sobie taki na podwórku zrobię i potrenuje na przyszłość.
A po Orient-Szole i kolacji przysiadłam na moment na łóżku i kiedy się obudziłam była już sobota ...
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz