W sobotę rano zamiast dwóch autobusów w odstępie czasowym, przyjechały oba naraz i na start pojechaliśmy wszyscy, czyli dziki tłum. Dla nas było to o tyle niekorzystne, że mieliśmy sześćdziesiątą szóstą minutę startową i godzinę musieliśmy marznąć w oczekiwaniu na swoją kolej.
Zanim doszło do nas, wiedzieliśmy już, że mapa składa się ze schematu dróg i mnóstwa małych poprzekręcanych pierścieni, z którymi na pewno coś trzeba zrobić. Podpatrzyliśmy też w jakim kierunku oddalają się zawodnicy z naszej trasy. Niestety, specjalnie nam to nie ułatwiło życia, bo wciąż było za mało danych.
Kiedy już dostaliśmy nasze mapy i doczytałam do momentu "wspólnego okresu obrotu", wiedziałam, że nie jest dobrze. Wszelakie matematyczne zadania zdecydowanie znajdują się poza obszarem mojego zainteresowania oraz możliwości intelektualnych. Wiedziałam tylko, że tak musimy kręcić pierścieniami, żeby wszystko trzymało się kupy i jakoś dało się przechodzić z pierścienia na pierścień. Tomek niby wyliczył ten nieszczęsny okres obrotu, a ja według podanego wzoru liczyłam obrót faktyczny. Wychodziło tak średnio i raczej staraliśmy się kierować rzeźbą terenu. Po wyjściu z dołka, w którym stał PK 2 spotkaliśmy Agatę, Anię i Zuzę, które wciąż kombinowały z obrotami. Pewnie poszlibyśmy dalej razem, ale utknęliśmy, bo Tomek stwierdził, że to na pewno nie to, co wzięły dziewczyny. Faktycznie my mieliśmy inny lampion, a one inny, a ja i tak nie wiedziałam, który jest właściwy.
Wycinki, na których były drogi jeszcze szło jakoś ogarnąć, ale te z wyciętą drożnią jakoś nie przemawiały do nas. Drobnych góreczek i dołków wszędzie było pełno i mapa pasowała do wszystkich, bo brakowało punktów odniesienia. Szczególnie wzruszyły nas PK 9 i 13, które były umiejscowione na poziomnicy, a jak wiadomo, te są szczególnie dobrze zauważalne w terenie. Wręcz wyrysowane grubą krechą.
Przez większość drogi nie wiedziałam gdzie jestem, skąd się tam wzięłam i co dalej. Pierścienie skołowały mnie całkowicie.
Na mecie czekało na nas pyszne drożdżowe ciasto z kruszonką. Takie ogrooomne kawały. Idąc za przykładem Zuzy wygarnęłam z opróżnionego już kartonu całą rozsypaną kruszonkę, bo to przecież najlepsze. Na kolejną edycję imprezy zamówiłam sobie samą kruszonkę, bez ciasta. No, może z odrobinką.
Drugi etap nie zapowiadał się dobrze. Wnioskowałam to z ilości osób siedzących na trawie i pracowicie szkicujących coś na kalkach.
- Na pewno nie wolno ciąć mapy - zauważyłam.
Była to celna konkluzja i po chwili i my siedzieliśmy z kalką, ołówkiem i nożyczkami. Mapy może i nie można ciąć, ale prywatną kalkę kto nam zabroni?! W końcu po półgodzinie wytężonych prac plastyczno-koncepcyjnych udało się złożyć całego tetrisa i ruszyliśmy. Mieliśmy pełną mapę i wydawało się, że wystarczy pójść i zebrać, co jest do zebrania i po sprawie. Już pierwszy punkt sprawił kłopot, bo nic się nie zgadzało. W potencjalnym miejscu PK kręciły się Agata, Zuza, Ania i Justyna. Kiedy porównaliśmy nasze złożenie wycinków, okazało się, że mamy trzy różne wersje i każdy szuka czego innego w jednym miejscu. Po natychmiastowej burzy mózgów udało się wypracować nową koncepcję złożenia, która po porównaniu z terenem okazała się jedyną słuszną. Przy okazji okazało się, że w okolicy jest stowarzyszone jeziorko, do którego zdecydowanie mamy nie iść, bo to nie to poszukiwane.
Mając niemal pełną mapę (niemal, bo znowu powycinano nam niektóre drogi) czułam się zdecydowanie pewniej niż na poprzednim etapie i przynajmniej wiedziałam gdzie idziemy. Tak mniej więcej oczywiście, bo drogi urywające się na mapie nagle i niespodziewanie trochę mieszały mi w głowie.
W połowie trasy dziewczyny odłączyły się od nas, bo zaczynały wpadać w ciężkie minuty i bardziej opłacało im się iść na metę niż szukać pozostałych punktów, a my ruszyliśmy po resztę. Najtrudniej było znaleźć punkty stojące na niczym, bo nic jest z zasady mało charakterystyczne. Ale oczywiście daliśmy radę. To znaczy Tomek dał, bo ja starałam się głównie nie przeszkadzać, liczyć parokroki, wspierać moralnie i przyspieszać na komendę. Przyspieszać musieliśmy aż do biegu, bo kończył nam się czas i na metę wpadliśmy dosłownie w ostatniej lekkiej minucie. I myślałby kto, że to już koniec łażenia, a tu nie. Do bazy musieliśmy dojść jeszcze półtora kilometra i to bez zejściówki! Na próżno, z pustym przebiegiem. U nas by taki numer nie przeszedł. A przecież wystarczyło powiesić ze dwa marne lampiony i ile radości by było od razu.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz