W sobotę pojechaliśmy do Soczewki przygotowywać trasy na OMTTK. A tak dokładniej, to sprawdzić jak się ma mapa do rzeczywistości, czyli czy wyznaczone punkty są realnie w terenie, czy też stanowią czystą fikcję. Mieliśmy do przejścia trzy trasy i jeszcze dwa trina w planach, a tylko jeden dzień do dyspozycji. Sam dojazd zajął nam chyba coś ponad dwie godziny i trzeba było się mocno sprężać.
Zaraz na początku okazało się, że piękna górka wytypowana do postawienia na niej punktu jest ogrodzona i nie ma się jak do niej dostać, ale za to Wielki Rów, na którym Tomek przewidział cztery punkty trwa niewzruszony na swoim miejscu. Ścieżki w większości okazały się nieco umowne, a ja oczywiście nastawiłam się na liczenie ścieżek, a nie odległości i i "znalezione" przeze mnie wirtualne lampiony wisiały na innych drzewach niż wychodziło to Tomkowi. Dołki też wymagały dużo dobrej woli żeby nazwać je dołkami i w ogóle dostrzec jakąkolwiek nierówność wklęsłą terenu. Udało się jednak znaleźć wystarczającą ilość charakterystycznych miejsc żeby stworzyć trasę, a nawet udało nam się znaleźć ośrodek, w którym ma być start/meta. Przy okazji przetestowaliśmy czy dobrze tam karmią i ja nie narzekam - pierożki - palce lizać! A po co lizać palce, jeśli można lody? W końcu deser musi być!
Najedzona, marzyłam już tylko o sjeście, a tu czekało nas sprawdzenie dwóch kolejnych tras. Na szczęście miały iść po jednym terenie, więc zapowiadała się jedna, ale za to dłuższa wycieczka. Na początek ktoś się nie bał i wyrąbał kawał lasu zarzucając gałęziami dołki, w których miał stać PK. No ludzie! Tak się nie robi! Z dołków musieliśmy zrezygnować, ale za to nikomu nie strzeliło do głowy żeby zaorać wydmę i na niej wszystko się mniej więcej zgadzało. Przy liczeniu przecinek, których była naprawdę nadreprezentacja, znowu mi i Tomkowi lampiony wychodziły na innych drzewach. Jakieś takie niejasne były niektóre z tych przecinek i nieźle można tam na stowarzyszy nabierać. W połowie drogi zaczęłam już wymiękać, ale bohatersko parłam naprzód i sprawdziliśmy całą trasę, łącznie z najdalszymi, zapasowymi punktami.
Tak się trochę łudziłam, że może Tomek zapomni o tych zaplanowanych trinach i wrócimy do domu na zasłużony odpoczynek, ale gdzie tam. W Płocku wygonił mnie z samochodu i kazał robić trasę pieszo. Na szczęście tereny obu trin w dużej mierze się pokrywały, więc mogliśmy robić je synchronicznie. Do tych najdalszych punktów mieliśmy dojechać już samochodem, ale tak się zapędziliśmy, że w efekcie cały Płock przeszliśmy pieszo. Byłam tak umordowana, że nawet nie dziwiły mnie kolumny patrzące na siebie, ani nie konfundowały dziwne stwory na Urzędzie Miejskim.
Wieczorem bolał mnie cały człowiek, od zębów począwszy, na palcach stóp skończywszy. Przedobrzyłam?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz