wtorek, 10 maja 2016

Promocyjne WIMnO

To już moje trzecie WIMnO. W pierwszym polegliśmy na warstwicach, co i tak dało nam dobry wynik, drugie wygraliśmy, a na trzecie poszłam z Darkiem.
Aaaaale, najpierw to była dojściówka i trino. A te sprawy to już po bożemu, z mężem.
Skrajne punkty trino wzięliśmy z samochodu, a potem to już mieliśmy dwa w jednym, czyli dojściówka i trino na raz. Człowiek się nie rozdwoi, więc ja pilnowałam trina, Tomek dojściówki, czyli w praktyce miotaliśmy się po tym samym terenie i konsultowaliśmy osiągnięcia. Razem z nami miotał się coraz większy tłum ludzi wpatrzonych w kartki i rozglądających się dookoła, bo sytuacja tego wymagała.
Kiedy już udało się znaleźć wszystkie punkty zameldowaliśmy się na starcie. Zastanawiałam się, czy jego usytuowanie przy cmentarzu ma jakiś proroczy aspekt, czy tylko tak wyszło, ale przyjęłam założenie, że chyba nas na śmierć nie zamęczą.
Tomek od razu ruszył na swoje tezety, a ja czekałam na Darka. Czekałam, czekałam, czekałam i czekałam. W międzyczasie przygarnęłam do zespołu Anię (dziecię swoje), wypiłam jej pół piwa, zjadłam zapasy na etap i wreszcie po telefonicznej interwencji pojawił się i Darek.
Mapa najpierw przeraziła mnie lidarem i to nie tym szarym, co powoli oswajam, tylko tym z kolorowymi plamami, co to wygląda jak zawartość człowieka oddana otworem górnym, bądź dolnym. Na szczęście szybko okazało się, że niemal cały ten teren jest na normalnym rysunku obok i w sumie poskładanie wszystkiego do kupy było całkiem łatwe. Jeden wycinek opierał się naszej inteligencji i nie dawał się nigdzie wpasować. Twórca mapy robił co mógł, żeby nas naprowadzić na ślad, ale nie bezczelnie podpowiedzieć.  Jego wysiłki spełzły na niczym, a PK R sami dopasowaliśmy sobie potem. Zaraz na początku trasy autor złośliwie postawił punkt w mrowisku i akurat padło na Anię spisywać go. Po chwili usłyszeliśmy dziki wrzask i zobaczyliśmy ją biegnącą na oślep przed siebie. Chwilę potem zaczęła zdzierać z siebie buty i ubranie. No dobra, głównie buty. Ale tylko dlatego, że ją poganialiśmy.
Potem szło dobrze - więcej mrowisk nie było (a przynajmniej nie w bezpośredniej bliskości lampionów), mapa układała się dość logicznie, czasu wciąż mieliśmy sporo w zapasie. Chwilkę zeszło nam z szukaniem punktu G, ale z tym to każdy ma problem, a przynajmniej kolorowe tygodniki tak piszą.
Zawaliliśmy przy PK F. To znaczy ja z Darkiem, bo Ania poszła lokalizować PK M, co mieliśmy go w planach w następnej kolejności. Zeszliśmy z górki, rozejrzeli się za Anią, a że jej nie było w zasięgu wzroku, ruszyliśmy przed siebie. Kierunek to nawet mieliśmy dobry, ale zwrot zdecydowanie przeciwległy. Zorientowaliśmy się na widok PK N, który wisiał już na drodze do mety.  Co było robić? Spisaliśmy N, zrobili w tył zwrot i wrócili do Ani, która zaczęła już telefonować do nas. Dalej wszystko poszło gładko, ale ten stracony czas akurat zapewnił nam lekkie minuty.
Na drugi etap poszliśmy już tylko we dwójkę z Darkiem. Mapa nie spodobała mi się od pierwszego wejrzenia, więc żeby to zamanifestować wzięłam nożyczki i pocięłam ją na kawałki. Potem usiłowaliśmy z Darkiem jakoś te kawałki scalić ze sobą, bo tak iść całkiem bez mapy, to jeszcze nie nasz poziom. O ile te jajowate kawałki jeszcze pasowały sensownie do siebie, to z jedynką mieliśmy drobny problemik - pasowała na kilka różnych sposobów i nie wiadomo było, który lepszy. Na dokładkę pociętą mieliśmy tylko jedną mapę i wciąż wyrywaliśmy ją sobie wzajemnie z rąk, co wybitnie nie sprzyjało spokojnej kontemplacji.
PK A i B znaleźliśmy bez problemów, bo były blisko startu i na jednym wycinku.  Następny do wzięcia wytypowaliśmy G. Jak nic wychodziło nam po prawej stronie drogi, a wszyscy uparcie brali ten po lewej. Patrzyliśmy na to z satysfakcją, że my będziemy mieć dobrze, a oni źle. Potem wszyscy znikali gdzieś za wyrębem, a nam kolejny punkt wypadał na górce przy granicy kultur. Drobny problemik był tego rodzaju, że ani górki, ani granicy kultur nie było. Sczesaliśmy kawał lasu, mapę wyoglądaliśmy z każdej strony pińćset razy i ... nic. Dlaczego i dokąd poszliśmy dalej - nie wiem. Po prostu poszłam za Darkiem. Kiedy zobaczyliśmy dziurę w ziemi wypełnioną wodą uznaliśmy (i słusznie), że to potrójna dziura J, K, F. Potem zgarnęliśmy L, E i D, a C wychodziło nam gdzie indziej niż autorowi mapy. Oczywiście tam gdzie szukaliśmy nic nie było, wzięliśmy więc punkt najbardziej odpowiadający ukształtowaniem terenu, bo zawsze można go uznać za stowarzysza.
W międzyczasie Darek doznał oświecenia w temacie dopasowania wycinka w kształcie jedynki, złożył samokrytykę za uparte trzymanie się pierwotnej wersji i oddał mapę w moje ręce żebym doprowadziła do G, które musieliśmy przebić i na H, co stało kawałek dalej. Teraz wszystko się zaczęło zgadzać. Z H poszliśmy na M , potem na I. Mieliśmy już dość tego etapu i nie zawracaliśmy sobie głowy dokładnym przeszukiwaniem lasu - braliśmy, co chociaż trochę przypominało właściwy punkt, byle szybciej skończyć i wrócić na metę.
O dziwo, na mecie był już Tomek. Nie wiem jak to zrobił, że nie wrócił ostatni (jak lubi), ale fakt ten bardzo mnie ucieszył. Nogi już mi odpadały, w brzuchu burczało z głodu, a dom przyciągał jak magnes.

Niedawno pojawiły się wyniki. Okazało się, że mamy jakąś promocję, bo za czwarte miejsce dostaliśmy 1000 PP do TMWiM-a. A za dwa stowarzysze tylko 25 punktów karnych.
Nie ma to jak żyć w przyjaźni z sędzią zawodów:-)))

2 komentarze:

  1. Do czego to dochodzi - zeby dzieciom piwo podpijać?! ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. W trosce o dziecko - im ja więcej, tym ono mniej!

    OdpowiedzUsuń