Po powrocie obiad. I wypoczynek. W ramach wypoczynku, jako że padać przestało, pojechaliśmy zobaczyć : „Najmniejszy Rezerwat w Polsce” w ramach TRInO. Okazało się, że rzeka nie chce płynąć, a gospodarstwo agroturystyczne stało się gospodarstwem rybnym, ale udało się!
W bazie tańce, hulanki, swawola - znaczy InOMemory. Organizatorzy liczą i liczą
wyniki. Coś tam korygujemy i czekamy na listy startowe, których nie ma.
Pierwszy etap wygraliśmy, drugi przez zamierzonego stowarzysza i zamienione
lidary ukończyliśmy na 3 miejscu. Ogólnie jesteśmy na 2 stopniu podium. Zapada
zmrok, za oknem leje i błyska. Lekki chaos organizacyjny – autobus pod bramą
(na szczęście opady zanikają), krążą słuchy o opóźnionym wyjeździe i ciągle
brak minut startowych. Nauczeni
doświadczeniem atakujemy autobus jako pierwsi i zajmujemy wygodne siedzące
miejscówki. Za nami rusza tłum i wkrótce mamy nadkomplet. Chodzą słuchy, że
wiszą jakieś minuty startowe, ale w takich warunkach wyjście z autobusu by je
sprawdzić jest nierealne. Wreszcie ruszamy. Jedziemy niedaleko. Organizatorzy
dopiero organizują start na niewielkiej polance koło drogi. Właściwie, zanim
ruszą pierwsi na trasę, dobija drugi kurs autobusu – robi się gwarnie i wesoło.
Organizator zaczyna wołać uczestników, ale bez megafonu ciężko to idzie.
Przygotowujemy się do startu – okazuje się, że Darek zapomniał kompasu. Jest do
niego przywiązany, więc zabiera się w kurs techniczny z organizatorem, który po
coś wraca do bazy.
Ja zostaję by opóźnić nasz start. Wreszcie dowiaduję się, że mamy zerową minutę startową…. Wkrótce nas wołają – udaje mi się wynegocjować opóźnienie. W międzyczasie psuję sobie zapasową latarkę – fajnie się zaczyna!
Wreszcie idziemy w las. Interwały małe, wszyscy idą jedną
drogą, tyle że każda grupka w innym kierunku. Mapa jakaś taka „transparentna”,
a wręcz bezwstydnie prześwitująca. W nocnych warunkach to utrudnienie, ale
nauczony doświadczeniem noszę ze sobą białą kartkę. Darek robi jakąś prowizorkę
z kalki i chusteczek higienicznych. Pierwsze dwa PK idą dobrze. Składanie
całości banalne. Na PK 4 idziemy azymutem. Przebijamy się na PK 5 azymutem, ale
autor wyczarował drogę dokładnie na azymucie. Pierwszy problem na PK 6. Mapa
się nie zgadza. Na odległość od drogi/płotu lampion wiszący w niby dołku.
Prawdziwy dołek zaś dalej i także z lampionem. Bierzemy ten „prawdziwy dołek”
odgadując intencje budowniczego. Kolejny wycinek 7,8,9. Cos się nie zgadza z
łączeniem, ale teren na tyle charakterystyczny, że jakby się nie poszło, to
trafimy. Po drodze spotykamy pędzącego Kubę z jakimś zespołem (tego z którym
etap pierwszy przeszliśmy) , który z uśmiechem pyta nas czy mamy 10-tkę (i czy
w ogóle znaleźliśmy ją na mapie). Patrzymy dokładnie na mapę… dziesiątki nie
ma! Piętnastki także nie ma! Są podane jedynie na nie azymuty i odległości w
tabelce, która miała umożliwić przejście miedzy schematami! 15-ka jak nic
wychodzi na paśniku przy mecie. Na 10-tkę mamy odmierzać się z szóstki, przez
którą i tak będziemy szli, tyle że w kierunku startu i to całkiem spory
kawałek! Spokojnie zbieramy 7, 8, 9, bo niestety trasa nie stanowi logicznego
przejścia tylko przypomina literę E gdzie trzeba wchodzić w różne odnogi. Po
drodze atakuje nas dzikie zwierzę w postaci przymilnego kotka. Na szczęście
szybko gdzieś się gubi. Wracamy do szóstki i namierzamy się na 10-tkę. 380
metrów drogą w stronę startu. Daleko. Koło 320m jakiś lampion. Za wcześnie.
Dochodzimy do 280m i jest lampion. Uff. W tył zwrot i idziemy dalej. Po jakiś
200m jeszcze raz liczymy punkty na mapie. Jeszcze czegoś brakuje… TRÓJKA! I gdzie ona jest? Dokładnie tam gdzie
byliśmy przed chwilą - koło dziesiątki wrrrr. Ile razy można chodzić po tej
samej drodze!!! Azymut od dwójki niby tylko 70 m, ale prowadzi w bardzo gęsty
młodnik. Na oko to za młodnik – na drogę gdzie wisi 10-tka. Podchodzimy do
problemu analitycznie – Darek okrąża młodnik drogami, ja stoję przed młodnikiem
i latarką oraz krzykiem nakierowuję go na właściwy punkt. Mamy. Ciut obok tego
co pokazywał kompas, ale w granicach błędu. Jeszcze raz sprawdzamy mapę i
postanawiamy definitywnie pożegnać się z tą okolicą, no bo ile można się
wracać?
Zostają ostatnie trzy wycinki. Proste i dobrze dopasowane, z
logicznym schematem przejścia. Ostatni PK w „trzecim dołku” dobrze oznaczony
lampionami, tak że nie trzeba było biegać po krzakach i liczyć dołków –
wszystkie lampiony świeciły dobrze widoczne z drogi;-) Meta z dużym zapasem
czasowym. Ognisko, kiełbaska i powrót do bazy na atrakcje wieczoru czyli InO w
Basenie.
Darek nie pływa więc idę sam. Tym razem postanowiłem zacząć na płytkiej wodzie. Nie ma tu lampionów „na słupkach” wszystko na dnie, ale wykoncypowałem sobie, że może wygodniej będzie chodzić zamiast pływać. Jednak chodzenie idzie zdecydowanie wolniej. I nie spieszę się, bo rok temu próbowałem płynąć szybciej i w efekcie zapamiętane kody plątały się w pamięci. W efekcie niezłe 4-te miejsce!
Organizatorzy liczą wyniki z nocnego. Konkurencja z 3-ciego miejsca patrzy im na ręce, więc i ja wbijam do sekretariatu patrzeć na ręce konkurencji. Różnica między nami nieduża – wszystko rozbija się o jednego stowarzysza. Pierwszy wariant oceny – my mamy 10-tkę stowarzysza, Mariusz i Robert mają dobrego (choć brali na czuja bez mierzenia i wyszedł im ten bliższy na 310 metrze). Nie podoba mi się to, bo co jak co, ale odległościomierz w nogach mam precyzyjny. Zaczynamy walkę przy zielonym stoliku. Okazuje się, że lampiony wieszał kto inny niż budowniczy – idzie on na dywanik. Pokazuje gdzie co powiesił i się kody zgadzają z tym co braliśmy. Żądam dokonania pomiaru w terenie;-) Oczywiście nikomu się nie chce iść w noc, ale od czego mamy internet! Geoportal i pomiar odległości. Wszystko rzucane na ścianę rzutnikiem niczym w kinie. Chwila prawdy…. Nasz lampion jest ok 380m od PK 6 ten wcześniejszy ok. 310 m. Jak się okazało autor coś źle zmierzył i wpisał na mapę! Czyli wygrywamy etap! Niestety do pierwszego miejsca zabrakło tego stowarzysza z etapu 1.
Rano oczywiście nagrody, puchary i owacje. W TS-ach całe podium to ekipa „warszawska”.
Darek nie pływa więc idę sam. Tym razem postanowiłem zacząć na płytkiej wodzie. Nie ma tu lampionów „na słupkach” wszystko na dnie, ale wykoncypowałem sobie, że może wygodniej będzie chodzić zamiast pływać. Jednak chodzenie idzie zdecydowanie wolniej. I nie spieszę się, bo rok temu próbowałem płynąć szybciej i w efekcie zapamiętane kody plątały się w pamięci. W efekcie niezłe 4-te miejsce!
Organizatorzy liczą wyniki z nocnego. Konkurencja z 3-ciego miejsca patrzy im na ręce, więc i ja wbijam do sekretariatu patrzeć na ręce konkurencji. Różnica między nami nieduża – wszystko rozbija się o jednego stowarzysza. Pierwszy wariant oceny – my mamy 10-tkę stowarzysza, Mariusz i Robert mają dobrego (choć brali na czuja bez mierzenia i wyszedł im ten bliższy na 310 metrze). Nie podoba mi się to, bo co jak co, ale odległościomierz w nogach mam precyzyjny. Zaczynamy walkę przy zielonym stoliku. Okazuje się, że lampiony wieszał kto inny niż budowniczy – idzie on na dywanik. Pokazuje gdzie co powiesił i się kody zgadzają z tym co braliśmy. Żądam dokonania pomiaru w terenie;-) Oczywiście nikomu się nie chce iść w noc, ale od czego mamy internet! Geoportal i pomiar odległości. Wszystko rzucane na ścianę rzutnikiem niczym w kinie. Chwila prawdy…. Nasz lampion jest ok 380m od PK 6 ten wcześniejszy ok. 310 m. Jak się okazało autor coś źle zmierzył i wpisał na mapę! Czyli wygrywamy etap! Niestety do pierwszego miejsca zabrakło tego stowarzysza z etapu 1.
Rano oczywiście nagrody, puchary i owacje. W TS-ach całe podium to ekipa „warszawska”.
Powrót do domu prawie „w pełni chwały” realizujemy „na
około” przez Sandomierz. Zainspirowani
sardynkowym autobusem dopychamy do auta „naszych”, którzy udzielali się na
konferencji krajoznawczej w Sandomierzu. Przy okazji dowozimy weryfikat TRInO z
pieczątką – rzuca się na nas tłum wygłodniałych łowców pieczątek, świeżo
zarażonych ideą TRInO! Chwila błąkania się po urokliwym Sandomierzu w
oczekiwaniu na zakończenie konferencji i dalej bez
przeszkód docieramy do domu, aby w ramach „wypoczynku” harować nad DMP-amiJ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz