Myślałam, że po Orientadzie Tomek wreszcie przystopuje, bo mu nogi coś zaczęły odpadać, ale gdzie tam! Nie dość, że sam nie odpuścił kolejnej imprezy, to jeszcze mnie namówił. Pojechaliśmy poorientować się w Forcie Bema. Nigdy wcześniej tam nie byłam, ale że teren otoczony fosą z wodą, to raczej miałam pewność, że nie zgubię się na amen.
Organizatorzy poprzypisywali nas do kategorii wiekowych i w efekcie nawet czołgając się, byłabym na pudle w przedziale 45-50. Swoją drogą, to mam ciut więcej niż 50, ale widocznie uznali, że nie wyglądam na swoje lata - mili ludzie!
Na starcie trochę cywili i spora grupa WAT-owców. Tomek startował w pierwszej minucie, ja w siódmej. Zamiast dokładnie obejrzeć mapę rzuciłam się pędem za startującą przede mną Beatą i w efekcie przebiegłam pierwszy punkt, a jej plecy i tak szybko straciłam z oczu. Tak się jakoś zamotałam, że za nic nie mogłam dojść gdzie ta jedynka. Dwójkę znalazłam, trójkę widziałam w oddali, a jedynki nie było. Dopiero Ewa, startująca tuż za mną, wykierowała mnie na właściwą stronę wału. Normalnie wał mnie zrobił w wała.
Ponieważ straciłam na wstępie masę czasu i zziajałam się latając w górę i w dół, pomyślałam, że dalszy udział nie ma większego sensu i byłabym odpuściła, ale jakoś tak nie honor. Poza tym wiedziałam gdzie są kolejne dwa punkty, więc trochę z rozpędu poleciałam na nie. W końcu ogarnęłam się orientacyjnie i bezproblemowo dalej trafiałam z punktu na punkt, ale brak kondycji szybko dał mi się we znaki. Praktycznie przeszłam do marszu, a chwilami nawet powolnego marszu, szczególnie przy wdrapywaniu się na te ogrooomne górzyska, co to chyba organizatorzy złośliwie od rana usypywali. Latać dookoła ścieżkami jakoś mi się nie chciało, ustępowałam z azymutu jedynie tam, gdzie można było rzeczywiście spaść na mordę i gdzie na mapie były te krechy nie do przekraczania.
Na metę zaczęłam wkraczać majestatycznie i dyżurny fotograf wahał się, czy zrobić mi fotkę, więc żeby go zmotywować kawałek podbiegłam. Usłyszałam tylko jak klisza mu pęka i przezornie oddaliłam się w dalsze rejony, żeby mi nie wyskoczył z jakimś żądaniem odszkodowania.
Koleżanka Ewa była tak miła, że opuściła jeden punkt, żeby tylko umożliwić mi zajęcie drugiego miejsca, co pewnie miało podbudować moje morale. Stratę do pierwszej na mecie Beaty miałam jak stąd tam i z powrotem, ale ostatecznie zamiast na wynik mogę patrzyć na numer miejsca i czuć się fajnie. Grunt to się nie przejmować, mieć wygodne buty i na zakrętach uważać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz