Na piątek wzięłam sobie urlop wypoczynkowy. Wstałam o szóstej, wywiozłam córki do szkoły i pracy i aż do południa wypoczywałam przy przeróbce map, co to za trudne wyszły. Potem wypoczęłam w Urzędzie Miasta, gdzie drukarka drukowała mapy na Rodzinne MnO, a ja sobie siedziałam na krzesełku - pełen relaks! Żeby jednak wypocząć w pełni, pojechałam z Tomkiem (razem fajniej się wypoczywa) wydrukować mapy niepoślipkowe, a prosto stamtąd na zakupy. Potem (już w domu) wypoczywałam w kuchni robiąc pasty do chleba na sobotni wieczór, a jak już skończyłam i nie czułam się do końca wypoczęta, to jeszcze do północy razem robiliśmy wzorcówki - takie z rysowaniem kredkami.
W sobotni poranek zerwałam się rześka i kwitnąca. Co prawda miałam przejściowe kłopoty z otworzeniem oczu i utrzymaniem się w pionie, ale to taki drobiazg. Spakowałam lampiony i pojechałam rozstawić trasę rodzinną. Co było cudaczenia na osiedlu (bo trasa miejska):
- A po co to?
- A dlaczego na drzewie*, słupie*, ogrodzeniu*, mostku*? (* - niepotrzebne skreślić)
- A kto pozwolił?
- A nie wolno tu wieszać ogłoszeń!
- A kto to posprząta?
W sumie nie ma się co dziwić, bo na terenie osiedla InO pojawiło się pewnie po raz pierwszy. Cierpliwie tłumaczyłam co, dlaczego, komu, kiedy itd., itp. Jednym się spodobało, inni przyjęli jako dopust boży, a ja zostałam z wątpliwościami, czy do zawodów uchowają mi się wszystkie lampiony.
W międzyczasie Tomek dowiózł na miejsce startu całe potrzebne oprzyrządowanie, czyli stolik, bannery i wszystkie papierzyska i jak tylko dotarłam do niego, rozłożyliśmy biuro zawodów.
Wkrótce dotarli do nas Darek W. i Ania N. i to był odpowiedni moment, bo pierwsi uczestnicy pojawili się już na horyzoncie. A potem było całe normalne zamieszanie, czyli odhaczanie na liście, wydawanie kart, map i pooooszli. Poszedł też Tomek rozstawiać swoje i moje trasy popołudniowe. Trasy co prawda częściowo się nam pokrywały, ale mimo to miał strasznie dużo lampionów do powieszenia.
Wbrew moim obawom wszystkie "rodzinne" lampiony pozostały na swoich miejscach i nikt z powracających z trasy nie uskarżał się na żadne trudności. Ania z Darkiem od razu wzięli się za sprawdzanie kart (co w przypadku trasy TF czasem stanowi nie lada wyzwanie), a ja usiłowałam zapanować nad powracającym tłumem żądnym wyjaśnień, wody, słodyczy i upominków (dzieci). Kiedy już udało się sprawdzić wszystkie karty, podsumować wyniki, ogłosić je i rozdać nagrody, okazało się, że zaginął nam jeden zespół. Co gorsza, nie mieliśmy do nich telefonu i nie było wiadomo - zgubili się, idą sobie spacerowo, czy zrezygnowali. Na szczęście zespół po prawie godzinie się odnalazł, a trwało to tak długo, bo dwie pary kilkuletnich nóżek potrzebowały dużo czasu na przejście trzykilometrowej trasy.
I wtedy dopiero mogłam odetchnąć z ulgą, że jedna część imprezy za nami i wszystko poszło dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz