Etap nocny zaplanowano dopiero na 22.30. Zupełnie nie rozumiem jaki cel przyświecał decydentowi - późne wyjście, trasa długa, więc wiadomo było od razu, że część ludzi wróci nad ranem, a za chwilę wsiądą w samochody i niewyspani pojadą kilkaset kilometrów do domów. Parę razy przerabiałam takie skrajne niewyspanie kierowcy i bardzo się tego boję. Gdyby puścić na trasę godzinę po zachodzie słońca, to o 22.30 niektórzy mogliby już wracać z etapu. Normalnie do tej pory nie mogę ogarnąć tej idei!
Ponieważ my mieliśmy ostatnią minutę startową w naszej kategorii, a po nas to chyba tylko jedne TM-y jeszcze wychodziły, mogliśmy poobserwować reakcje ludzi na otrzymywane mapy. TU nawet jakoś w miarę szybko znikało ze startu, ale TZ-ty siedziały nad tymi swoimi mapami i siedziały. Część pracowicie cięła wycinki, które wyglądały jak makaron nitki - cieniutkie na dwie, trzy poziomnice. Normalnie - zgroza!
W końcu nadeszła i nasza godzina. Na pierwszy rzut oka nie wyglądało groźnie - raptem sześć kółeczek (kropki) i trzy belki (kreski) do wpasowania na odpowiednie miejsce. Tytuł mapy: S.O.S. - jak się potem okazało dość adekwatny, bo bez pomocy, nie do przejścia. Od razu wzięliśmy się za cięcie i składanie mapy, ale dopasować tego w całości za nic się nie dało. Wycinki zazębiały się jakimiś ułamkami poziomnic, a to nie na mój wzrok. Postanowiliśmy pójść i zobaczyć jak to wygląda w terenie. Na pierwszym PK wykazałam się (chociaż raz podczas całych zawodów) i odwiodłam Tomka od wbijania PS-a, siłą i godnością zmuszając go do spisania mojego lampionu. Fakt, że mapa nie zgadzała się z terenem za bardzo, ale ja patrzyłam na ukształtowanie, Tomek na płoty. Płot - rzecz zmienna.
Drugi PK znaleźliśmy bez problemów, a potem zaczęły się schody. Poszliśmy na wycinek H i nic nie dało się tam przypasować. Błąkaliśmy się wśród drzew wypatrując jakiegokolwiek lampionu i po półgodzinie znaleźliśmy ... Basię i Darka. I całe szczęście, bo podpowiedzieli nam czego szukać. Wbiliśmy jakiegoś stowarzysza, bo znalezienie właściwego PK z posiadaną mapą graniczyło z cudem. PK 3 wydawał się w miarę łatwy, ale i tak nadzialiśmy się na stowarzysza (potem przebitego na właściwy), a w puste kółko znowu nic nie mogliśmy dopasować. Poszliśmy poszukać czwórki, żeby przynajmniej upewnić się, że jesteśmy tam, gdzie myślimy, że jesteśmy. Byliśmy, ale nic z tego nie wynikło. Kolejny wycinek - między czwórką, a zabudowaniami jakimś cudem udało się ogarnąć. Z kolei między czwórką a piątką wymyśliliśmy sobie PK C, stowarzyszone, bo stowarzyszone, ale przynajmniej jakieś. Szóstkę znaleźliśmy, a siódemka źle stała i w związku z tym, namierzenie się z niej na wycinek było niezbyt realne. Po ósemce rozdzieliliśmy się, bo Tomek wymyślił, że jeszcze raz przeleci trasę i może coś wyhaczy, jako że ma już ogólny ogląd terenu. Tak też zrobiliśmy - ja poszłam pilnować dziewiątki, Tomek oblatywał. Jakieś dwa czy trzy PK faktycznie znalazł, a przynajmniej coś, co dawało się podciągnąć pod stowarzysza. Na metę wróciliśmy źli i zdegustowani, pomijając już w ogóle ostatni wycinek, bo czas się kończył, a i sensu w tym wszystkim większego nie było. Jeszcze tylko zassaliśmy kiełbaski na ognisku i wrócili do bazy. Sporo osób już spało, a ci którzy nie, podzielali nasz pogląd na ostatnią mapę. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że wygraliśmy ten etap. Przy 445 punktach karnych. Cha, cha, cha. Czyli nie tylko ja robię etapy nie do przejścia (vide ostatnia Niepoślipka), ale ja miałam zerowe doświadczenie w robieniu tras TZ, a kolega autor ma dość odległy numer pinocki, więc kilka map pewnie w życiu już zrobił.
Mimo wszystko etap nocny nie zepsuł nam radości z całej imprezy, szczególnie, że wygraliśmy naszą kategorię. To znaczy (jak zawsze) Tomek wygrał, a ja najwyraźniej mało w tym przeszkadzałam:-)
Basia z Darkiem wygrali całego tezeta i tym sposobem:
STOWARZYSZE BIORĄ WSZYTKO!!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz