Cóż - poranek nie był łatwiejszy niż wieczór. Po siódmej z trudem otwarłam oczy, wzięłam w garść kubek z kawą i poszłam kończyć wypisywanie dyplomów. Reszta w międzyczasie dzieliła nagrody, sprzątała teren
ogniska, gdzie miało być zakończenie i każdy czymś tam był zajęty. W końcu udało się wszystko dopiąć na ostatni guzik i mogliśmy ogłosić wyniki, nagrodzić zwycięzców i oficjalnie zakończyć imprezę.
Z tym zakończeniem to taki trochę pic na wodę, bo przed nami była jeszcze masa roboty - pozbierać lampiony, napisać protokół, rozliczyć imprezę. Mnie na szczęście dotyczyło jedynie pozbieranie lampionów, a taka dyrekcja do dzisiaj się kotłuje z niektórymi rzeczami.
Na zbieranie poszłam z Kasią, która skruszona po długim niebycie, powróciła na inockie łono. Udało nam się nie zgubić, nie zasnąć po drodze i jeszcze pozbierać wszystkie lampiony, które Tomek nam przydzielił. A ponieważ wróciłyśmy do bazy pierwsze, to jeszcze ogarnęłyśmy nasz domek i miałyśmy czas pójść nad rzekę. Wreszcie w pełnym świetle zobaczyłam tę Pilicę i bardzo, bardzo żałowałam, że sobie nią nie spłynęłam. Żeby jednak cokolwiek mieć kontaktu z wodą, wlazłam sobie do niej i trochę pomarzłam. Ot, taka namiastka przeprawy albo spływu.
A potem wrócił Tomek usiłowaliśmy zmieścić kontener rzeczy w naszym niewielkim samochodzie. Udało się! Co prawda siedzieliśmy z nogami pod brodą i na wdechu, ale zawsze to do przodu.
Podsumowanie?
DMP-y są super, ale chyba trochę lepiej mają uczestnicy:-)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz