Zimno, ciemno, do domu daleko i jeszcze nie było gdzie zaparkować - tak mniej więcej wyglądał ostatni "Oswój". Tomek wysadził mnie przy starcie z termosem, ciastem i stołem dla Darka, a sam pojechać wcisnąć w jakąś lukę Malusia (autko się znaczy). Zanim wrócił z drugiego krańca miasta (bo tylko tam było miejsce) zdążyłam przemarznąć i stracić ochotę na pójście gdziekolwiek. Dobrze, że start był pod zadaszeniem, bo dodatkowo bym zmokła.
Do zespołu dopisała nam się Basia, chwilowo opuszczona przez Darka, bo samej to nudno - nawet gęby nie ma do kogo otworzyć. Ponieważ Tomek i Basia znają Warszawę, to tylko popatrzyli na piegi Smoka (znaczy się - wycinki) i wiedzieli co tam na nich jest i gdzie tego szukać, a ja to sobie mogłam najwyżej ustawić azymut i popylać po dachach (żeby tego azymutu nie stracić obchodząc budynki). Ale specjalnie się nie przejęłam, po prostu poszłam tam, gdzie oni i starałam się przynajmniej dopasowywać obrazki do miejsc. Ze skutkiem zmiennym. Losowo zmiennym. Mimo, że PK były stałymi elementami krajobrazu, to i tak znaleźliśmy jeden bepek. Czego te ludzie nie kradną???
Tak w dwóch trzecich drogi nogi weszły mi do d..., a nawet wyżej - pod brodę. Nawet mi zasugerowali żebym poszła od razu na metę, ale bo to wiadomo gdzie ta meta? Jeszcze by wyszło, że więcej się nachodzę niż z nimi... Jakoś dałam radę, ale przyjemność z tego Smoka, to taką średnią jednak miałam.
A było zostać w ciepłym domku....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz