Ledwie po podkurkowych zmaganiach przyłożyłam głowę do poduszki, a tu już budzik zadzwonił, że pora wstać, bo "Jesień Idzie". A niech sobie idzie, sznurowadła jej na drogę. Całe ciało miałam ciężkie, jakby nagle wzrosła siła grawitacji, a łeb pękał mi w drobny mak. Śniadanie do łóżka i tabletka nieco podniosły moje morale, a informacja, że nie pada wywabiła mnie spod kołdry.
Na starcie czekał już mój partner i zaraz po przemówieniach organizatorów pobraliśmy mapy i wystartowali żeby nie marznąć stojąc.
Opis mapy był totalnie abstrakcyjny, więc wyabstrahowaliśmy to co istotne, nie zawracając sobie głowy całą otoczką. Okazało się, że wszystko sprowadza się do odnalezieniu na pełnej mapie sześciu wycinków, które w całości pokrywały się z mapą. Czyli takie TT. Organizatorzy nawet namawiali nas na TZ, ale ponieważ impreza była zaliczana do TMWiM, nijak nam to nie pasowało. Po drodze nie widzieliśmy stowarzyszy, punkty wisiały widokowo i co jakiś czas nachodziły nas wątpliwości, czy aby na pewno nie daliśmy się nabrać na jakiś haczyk. Limit czasu też był spory, mieliśmy więc czas na podziwianie tej idącej jesieni oraz małą sesję zdjęciową:-)
Drugi etap już był bardziej wymagający, bo wyglądało, że trzeba będzie nawet użyć kompasu. Po raz pierwszy w inockiej karierze natrafiłam na mapę z obszarem obowiązkowego przebycia. Co prawda autor tak tego nie nazwał, ale o to chodziło. Musieliśmy znaleźć trzy PK na starym cmentarzu, uważając przy tym żeby nie wpaść do jakiegoś grobu, czy innej dziury. Pierwsza trudność pojawiła się przy PK 10 i 11, bo nie mieliśmy wrysowanej żadnej ścieżki, jedynie rzeźbę. Darek chciał lecieć drogami mocno dookoła, ale udało mi się go przekonać do pójścia na azymut. Trochę był sceptyczny, ale okazało się, że decyzja była dobra, punkty znaleźliśmy, a zaoszczędziliśmy sobie łażenia. Na koniec mało nie władowaliśmy się na stowarzyszoną LOP-kę, ale po paru krokach zorientowaliśmy się co jest grane.
Wydaje nam się, że oba etapy przeszliśmy bezbłędnie, ale kto to wie na pewno? Nóż, widelec były jakieś podpuchy?
Z mety zadzwoniłam do Tomka żeby zorientować się ile będę na niego czekać i czego się dowiedziałam???? Dopiero przymierzał się do wyjścia na drugi etap!! A ja nawet nie miałam kluczyków do samochodu, żeby sobie wygodnie siąść, czy nawet się położyć. Czekałam więc chwilami mniej, chwilami bardziej cierpliwie - niczym Penelopa, wychodziłam na rozstaje dróg, skąd nadchodzili inni powracający uczestnicy i powstrzymywałam się od dzwonienia z pytaniem czy daleko jeszcze.
Wracali wszyscy poza tezetami. W końcu zajrzałam do ich map (bo organizator miał w zapasie) żeby ocenić ile jeszcze tego czekania i ... wyszło mi, że w ogóle moje niedoczekanie. Mapa była totalnie nieczytelna i nieskładalna. Kiedy w końcu pierwsze tezety zaczęły wracać, ich opinie potwierdziły moje podejrzenia. Po powrocie do domu Tomek składał i składał i w końcu musiał posiłkować się komputerem i programami graficznymi żeby otrzymać coś takiego jak na obrazku.
No i dlatego, między innymi, wciąż chodzę na TU :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz