Ostatnia, decydująca runda Rodzinnych MnO stresowała mnie bardziej niż poprzednie, bo jednak miło zostawić po sobie na koniec dobre wrażenie. Dlatego starałam się nie zawalić sprawy i ogarnąć porządnie chociaż najważniejsze rzeczy, czyli mapę i nagrody. Wiadomo - bez mapy, nie ma imprezy, bez nagród - nie ma po co przychodzić:-) No, a poza tymi dwiema rzeczami było przecież jeszcze mnóstwo innych spraw do ogarnięcia i prawdę mówiąc, gdyby nie Tomek, to chyba poza namiastką mapy niczego by nie było. Tylko on miał czas jeździć i załatwiać różne sprawy, tylko on pamiętał o milionie różnych drobiazgów i tylko on gonił mnie do roboty, bo ja to nie mam sumienia tak samą siebie poganiać.
W końcu nadszedł TEN DZIEŃ. Po moich rozpaczliwych mailach do znajomych o jakąkolwiek pomoc w dniu zawodów, do Zielonki przyjechało aż sześcioro pomagierów i początkowo nawet się bałam, że organizatorzy będą w przewadze, bo zawodnicy wyjątkowo nie zwalili się hurmem, tylko przychodzili w odstępach czasu. Było to całkiem praktyczne, bo na starcie nie tworzyły nam się zatory, a i odstępy między zespołami były chwilami spore.
Basia z Darkiem szaleli z aparatami fotograficznymi, Darek M. i Bartek poszli na trasę, a Ania z Adamem dotrzymywali nam towarzystwa. W przeciągu godziny wysłaliśmy w las wszystkich zawodników.
Byłam ciekawa jak sobie poradzą z wyznaczaniem azymutu i liczeniem odległości, ale na nich nie ma mocnych. Robię trasę TF o trudności TT+, a i tak 10 zespołów przechodzi na zero, a reszta niewiele gorzej. Wydaje mi się jednak, że robienie trasy TF o trudności TZ, to trochę za duże odstępstwo od wszelakich regulaminów:-)
Na wykończenie tych, którzy zbyt rześcy wracali z lasu, mieliśmy w zanadrzu jeszcze dojściówkę z mety etapu do szkoły, gdzie planowana była dalsza część imprezy. My z Basią zrobiłyśmy ją samochodowo, jadąc zorganizować zaplecze w szkole. Ustawiłyśmy sobie stoliki, na nich pryzmy nagród, biuro z weryfikatem i pieczątkami i czekałyśmy aż dotrą wyniki, które na bieżąco liczyły się na mecie. W końcu Tomek z resztą ekipy dotarł do szkoły, po czym zamknęli się w klasie i dalej liczyli, liczyli, liczyli. W końcu policzyli. No i nastąpiła ta najtrudniejsza część całego przedsięwzięcia, bo trzeba było przemówić ludzkim głosem i musiałam to zrobić ja. Orator ze mnie nędzny, więc męczyłam się jak dusza potępiona, ale jakoś udało się dobrnąć do ogłoszenia wyników, a wyniki to już mogłam czytać z kartki. Obdarowaliśmy więc zwycięzców nagrodami, medalami, a dyplomów zapomniałam im dać. Dopiero wieczorem Tomek znalazł je w kopercie i wyraził zdziwienie, że tyle zostało. No żesz kurka wodna! W sumie i tak lepiej, że zapomniałam o dyplomach, a nie o mapach. Trzy dni się męczyłam z tymi dyplomami, potem męczył się Tomek i nie odpuszczę - chcą, czy nie - dyplomy i tak dostaną. Jeszcze nie wiem jak, ale dostaną!
Na zakończenie na środek wystąpił nasz burmistrz i wystartował do mnie z ooogrooomną torbą. W pierwszej chwili pomyślałam:
- Chce mi dać telewizor - i włos zjeżył mi się na głowie, bo telewizji programowo nie oglądam. Ale na telewizor za lekkie jakieś. Na szczęście telewizor okazał się przefajną walizko-torbą, a Tomek dostał super plecaczek. Z wrażenia zaniemówiłam i w popłochu wydukałam jakieś podziękowania, bo poza tym to się wzruszyłam, że zostałam tak uhonorowana. Torba pal licho, ale fakt docenienia naszych starań był bardzo miły. Nasi pomocnicy też dostali upominki i w ogóle zrobiło się słodko jak w fabryce czekolady. Tak myślę, że to późniejsze odkrycie dyplomów było po to, żeby nie dostać mdłości z nadmiaru słodyczy.
Po południu w końcu i ja miałam okazję przejść się po lesie, bo lampiony same nie chciały wrócić do domu i, kurczę, w tym lesie było tak ładnie, że szkoda mi było wracać. Trzeba tam zrobić jeszcze jakąś imprezę. Kiedyś. Bo na razie, do końca roku planuję być tylko uczestnikiem. No, chyba, że się coś trafi....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz