sobota, 15 października 2016

Zabójczy Puchar Bielan

Jak dobrze, że nie dałam się namówić na Puchar Bielan! Sam pojechał, sam cierpi!


Jak się wykończyć.
Nie trzeba wcale 50-tki lub 100-tki! Wystarczy Puchar Bielan czyli Mistrzostwa Warszawy w Klasycznym BnO!
W ramach treningu przed kolejnymi ekstremalnymi InO-wyprawami powróciłem do podbiegiwania. Podbiegiwałem na Stałej Trasie na Orientacje w Groszówce (dzięki uprzejmości pani Prezes), podbiegiwałem pod skarpę na Warszawiance w ramach Szybkiego Mózgu, postanowiłem sobie podbiegać w sobotnim Pucharze Bielan. Pogoda niestety się lekko zepsuła (zimno i wietrznie), na szczęście sucho. Dwa biegi - sprint i klasyk z chwilą przerwy „pomiędzy”. Licząc na tradycyjne handlowe sobotnie korki wyjechałem wcześnie i oczywiście przybyłem przed czasem, zanim organizatorzy się ogarnęli. Mając chwilkę czasu udało mi się dopełnić żołądek w pobliskim sklepie. Potem grzecznie zaczekałem witając znajomych, aż wreszcie biuro ruszyło i udało się ogarnąć formalizmy. Co do formalizmów – to w piątek ukazał się Komunikat Techniczny, gdzie ujawniono bazę zawodów i miejsca startów. Wypisano tam jakieś straszliwe dystanse do przebycia z bazy na start.
Na E1 jeszcze znośnie 650m. Poszedłem (podbiegając) tam z Paprochami, bo mieliśmy podobne minuty startowe. Na starcie okazało się, że jest 10-cio minutowe opóźnienie. Wszyscy marzli, więc zaczęło się zbiorowe bieganie w kółko. Już w pełni rozgrzany zaszyłem się za jakąś ścianą czekając na opóźnioną minutę „zero”. Znalazł się nawet Paweł R., który miał biec kilka minut przede mną. Zegar był „nowoczesny”, czyli tablet i telefon, więc co chwila trzeba było dopytywać się, która minuta wchodzi do boksu. Wreszcie przyszła moja kolej, dobieg do mapy, i… konsternacja. Jak zwykle nie mogłem znaleźć trójkąta oznaczającego start! Dobra jest! To biegiem przed siebie. Nie ma co się rozpisywać – trasa „łatwa”, typowo dla tych, co szybko biegają, bo mapa praktycznie nigdzie mnie nie zakręciła. Niestety, na początku nogi jakoś nie chciały nieść, a potem już nie miały siły przyspieszać.  Wynik – jak wynik – w kategorii zbliżonej wiekowo nie ma jakiś kolosalnych rozrzutów w wynikach. Po drodze wyprzedził mnie największy Paproch, ale wiadomo ona ma dłuższe nogi i mniejszy PESEL. Ostatecznie miejsce 20 – więc kogoś wyprzedziłem;-) (Tu małe wtrącenie – musiałem przerwać pisanie na kilkanaście minut z powodu nagłego skurczu w podudziu). Okazało się ze trasa K21 jest tożsama z M40 więc mogłem porównać się z Panią Prezes. Wygrałem!
Oczekiwanie na E2. Poszliśmy szukać jakiejś kawiarni, gdzie można usiąść i uzupełnić stracone kalorie. Pierwsza pełna, druga okazała się sklepem mięsny, dopiero po przejściu kilku kilometrów znaleźliśmy miejsce, gdzie można ogrzać się herbatą. Paweł R. w międzyczasie zaginął (na starcie nie był pewien czy wystartuje w E2, bo coś nie był w formie).
Przed 13-tą dotarliśmy do bazy. Na zewnątrz coraz zimniej i wietrzniej. Gorączkowe narady w szatni – czy jechać na start autobusem? A może samochodem? Tylko jak go potem odebrać z tego startu? Wreszcie zdecydowaliśmy się iść pieszo. Organizator miał zorganizować dowiezienie ze startu do bazy ciepłych okryć, więc ubraliśmy się w co kto miał i poszliśmy na start (opóźniony z założenia o 30 minut). Basia miała minutę 24 jak 43 – jedną z ostatnich. Na starcie pełne drżenia oczekiwanie. Powszechne drżenie wzmagało się gdy kolejny zawodnik wchodził do boksu startowego i zdejmował to, co miał najcieplejszego. Na niektórych aż bolało patrzeć, bo rozebrali się wręcz do rosołu! Oczywiście każdy w tym boksie mówił sinymi od chłodu ustami, że tak jakby było tu (w boksie startowym) o kilka stopni cieplej, ale jakoś dziwnie nikt w to nie wierzył.
Wreszcie wybiła moja godzina – pobiegłem. Mapa A3 więc od razu złożyłem ją do ludzkich rozmiarów. PK 1 przestrzeliłem, ale wiadomo, pierwszy lampion to wstrzelenie się w mapę.
Dalej szło zdecydowanie lepiej. Dużo podbiegałem na azymut – bo to zielone na mapie okazywało się całkiem dobrze przebieżne, jak na moja szybkość poruszania się. Dobrze szło do 7-ki. Owszem, górki lekko zmęczyły, ale co to za górki po środowej skarpie;-) Po siódemce coś mnie zamroczyło. Może się odwodniłem? W każdym razie północ pomyliłem z południem, a potem wszystko mi się przestało zgadzać i wylądowałem na 9-tce. Niby blisko ósemki, ale jednak…. Z tej dziewiątki chyba ze trzy razy wybiegałem na ósemkę i zawsze w złą stronę. Po długich mękach wreszcie udało się zdobyć ósemkę, ale mogłem zapomnieć o podniesieniu swojej pozycji. Choć z drugiego etapu wielu zawodników zrezygnowało – czyli ostatecznie może być lepiej! Z rozpędu męczyłem się jeszcze ponadnormatywnie z 11-tką i 13-tką - jak nic, „prawo serii” dało znać o sobie. Bez problemu dotarłem do 14-tki i rozpocząłem poszukiwania na złożonej mapie 15-tki. Obracam złożoną mapą na drugą stronę śledząc linię prowadzącą do PK 15, a ona idzie na „kolejną stronę” Rozkładam całą płachtę A3. Zgroza. Do 15 jest ze 3 km! I to nie ma prostej drogi, trzeba obiegać teren zakazany Wisłostradą lub ścieżką nad Wisłą. Wybieram wariant nadrzeczny. Biegnę i biegnę…. chyba tyle czasu, ile zajęło 14 pierwszych punktów. Dobiegłem, ale porządnie ten odcinek dał w kość. A dobiła skarpa,  na którą trzeba było się wspinać po 16-stkę. Chwilę potem poczułem pierwsze alarmujące skurcze w łydkach. Kolejne dołki i górki coraz bardziej przenosiły uwagę na bolące łydki i odciągały uwagę od mapy. W efekcie przy wyznaczaniu azymutu na 20-tkę pomyliłem północ z południem i pobiegłem nie tam gdzie trzeba. Potem krążyłem wokół właściwego wgłębienia z PK 20 i nie mogłem dostrzec lekko już zadeptanego lampionu.  Przy 25 dołączył do mnie jakiś zdesperowany zawodnik i o mało nie podbiliśmy jakiegoś punktu mylnego! Już wiem czemu na mecie czekała ekipa medyczna na sygnale. Nie dałem się zgarnąć na nosze i dzielnie podreptałem w kierunku bazy. Uff, przeżyłem. Ale czuję się bardziej wykończony niż po 60-cio kilometrowej pięćdziesiątce! Zresztą co na to powiedział mój zegarek widać poniżej!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz