Ja rozumiem, że robiąc imprezę ogólnopolską trzeba dopilnować wielu rzeczy i coś może umknąć, ale na litość - żeby nie załatwić tak ważnej rzeczy jak dobra pogoda, to uważam, że już przesada! Padało. Od rana padało, a w zasadzie to nawet wcześniej. Żeby nie ranga imprezy oraz lecie TREP-a, to pewnie bym sobie odpuściła, no ale w zaistniałej sytuacji zacisnęłam zęby, spięłam pośladki, sprężyłam się w sobie i mimo bólu głowy oraz bólu istnienia, wypełzłam spod kołdry i prawie zorganizowałam się do wyjazdu. Wydawało się, że skoro odjeżdżamy raptem 7 km od domu, to nie trzeba brać tego, tego i tego i w efekcie nie wzięłam wielu potrzebnych rzeczy z żarciem i piciem na czele. A w ogóle to jakoś się nam wymyśliło, że rozpoczęcie ma być godzinę wcześniej niż planowano w rzeczywistości i zamiast tę godzinę spędzić w ciepłym łóżku, pałętaliśmy się po bazie. Na szczęście w miłym towarzystwie, bo byli już organizatorzy, a i uczestnicy zaczęli przybywać. Na samym rozpoczęciu, w konfrontacji organizatorzy - uczestnicy, chyba wygrywali organizatorzy, ale to dlatego, że TM-y w dość licznej grupie skandalicznie się spóźniły.
Na wstępie organizatorzy poinformowali nas, że skończymy na cmentarzu, czego w zasadzie każdy z nas się spodziewał, ale chyba nikt, że to już tego dnia. Co tam dalej mówili to nie wiem, bo zastanawiałam się czy mam co w spadku zapisać rodzinie. W końcu ktoś mnie uświadomił, że to chodzi tylko o usytuowanie mety.
Z racji TMWiM-a zapisałam się na TU razem z Darkiem, Tomek ambitnie na TZ.
Pierwszy etap wyglądał całkiem dobrze, znaczy się - mapa, którą dostaliśmy na starcie. Jedne wycinki udało się nam dopasować od razu, część po poważnych przemyśleniach, a dwa na zasadzie: może tu, a może gdzie indziej. Szło całkiem gładko do miejsca, gdzie na mapie zaznaczyliśmy sobie W7. Skąd nam przyszło do głów umieszczać go w tym miejscu, to nie wiem, bo przecież ewidentnie droga na wycinku szła pod innym kątem niż na schemacie. Prawdziwy W7 został za nami i wcale nie chciało nam się wracać. Jeszcze żeby była piękna pogoda, to owszem - można sobie dodatkowe spacery uskuteczniać, ale w deszczu??? Trudno - odpuściliśmy. W tym momencie cieszyłam się, że nie idę z Tomkiem, bo on na dwieście procent by zawrócił (pominąwszy to, że w ogóle pewnie od początku dobrze by dopasował).
Potem udało się nam jeszcze zgubić W1, ale napotkane tezety uświadomiły nas, że to przy cmentarzu. Co prawda byliśmy już kawał od niego, ale i tak musieliśmy wrócić, bo tam była meta. W4 i W6, które mieliśmy dopasowane na słowo honoru jakimś psim swędem udało nam się znaleźć, reszta była prosta.
Tak gdzieś w połowie trasy nasza karta startowa, pilnie chroniona za plastikową zasłonką i osłaniana parasolem przy wpisywaniu kodów, zaczęła się rozpuszczać. Przezornie na odwrocie spisywałam wszystkie PK długopisem, bo to co działo się po drugiej stronie było do niczego niepodobne. To znaczy, owszem było - do Lilijki sprzed dwóch lat, ale w mniejszym nasileniu. Na szczęście etap skończył się, zanim karta rozpuściła się całkowicie i mieliśmy co oddać na mecie.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz