W sobotę budzik bezlitośnie zadzwonił przed siódmą, ale wstałam nawet dość żywa. Tomek pojechał po drożdżówki do piekarni (noga trzymała się na miejscu już nawet bez plastrów), a ja gromadziłam sobie wszystkie rzeczy, które muszę wziąć na start i za nic ich nie mogę zapomnieć.
Na rozpoczęciu (po przemówieniach i wszelkich komunikatach) poczęstowaliśmy uczestników ciasteczkami, co to je parę dni piekłam powtarzając sobie, żeby mi kto w łeb dał jak znowu coś pracochłonnego wymyślę, rozdaliśmy żółte chusty ze smokiem przecudnej urody i już mogliśmy ruszyć na swoje starty. Ponieważ Ania miała jeszcze do rozwieszenia kilka lampionów, więc zbieraliśmy się żwawo. Tomek wywiózł nas do lasu, pomógł mi się zagospodarować, potem jeszcze pojechał na miejsce gdzie autobus wysadzał uczestników, żeby im wskazać drogę dojścia na start i pojechał pomagać Pawłowi.
Ania szybko uporała się ze swoimi lampionami i kiedy nadeszli pierwsi zawodnicy byłyśmy silne, zwarte i gotowe. Ja prawie nie miałam roboty, bo na pierwszy etap TP były zapisane tylko dwa zespoły. Wystartowałam pierwszy, udzieliłam wskazówek Ani kiedy i jak drugi i poszłam dowiesić jeszcze jeden lampion do trasy TM. A potem miałyśmy duuużo czasu, bo Ani trasa była długa, więc zanim wrócili pierwsi startujący mogłyśmy w zasadzie wrócić do bazy (gdybyśmy miały czym:-)
W końcu jednak zaczęli wracać i teraz ja miałam pełne ręce roboty ze startowaniem TM-ów.
Mapy-pudełeczka (co to znowu nikt mi nie dał w łeb, jak je wymyśliłam) zrobiły furorę, aczkolwiek podzieliły zawodników na tych, którzy chcą natychmiast startować (żeby je szybko dostać) i tych, co do lasu nie pójdą, bo im się pudełka zepsują. W końcu jakoś udało się wypchnąć wszystkich.
Nasza startometa była metą dla wszystkich pieszych kategorii i po jakimś (dość długim) czasie zaczęli, oprócz naszych, nadciągać także uczestnicy z tras TS i TJ. Wszyscy czekali na autobus, a autobus czekał aż zbierze się duża grupa żeby nie wozić powietrza. W końcu oba te oczekiwania zakończyły się kursem do bazy, gdzie na stołówce stygł już obiad, a resztę niedobitków woziliśmy naszymi samochodami.
W międzyczasie sprawdzałam karty startowe i okazało się, że jeden punkt źle rozstawiłam, a dołki (co to przy stawianiu trasy mało nie doszło do rękoczynów) inaczej były zaznaczone na mapie, a inaczej na wzorcówce. Jednym słowem d..., a nie budowniczy trasy ze mnie. Na szczęście łatwo dało się wybrnąć z tych błędów, bo zawodnicy okazali się bardziej zorientowani ode mnie i brali to, na co wskazywała im trzymana w rękach mapa.
Kiedy wróciliśmy do bazy, kiedy zjadłam obiad i skończyłam sprawdzanie kart usiadłam wreszcie z ulgą i łudziłam się, że moja praca skończona, a teraz najwyżej jakieś drobne wynieś, przynieś, pozamiataj mi zostanie. Jak bardzo się myliłam .... już wkrótce.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz