Powrót z pierwszego etapu wyglądał tak (fotka ze strony Organizatora):
I mniej więcej tak samo wyglądało wyjście na etap drugi - czyli mokro, mokro i mokro.
W pierwszym odruchu na widok mapy się ucieszyłam, że warstwicówka, to połazimy na azymut, zbierzemy co trzeba i po robocie. Drugi rzut oka na mapę rozwiał jednak moje nadzieje na szybkie i łatwe przejście. Oprócz normalnie zaznaczonych PK mieliśmy jeszcze dopasować wycinki, które owszem - pokrywały się z mapą, tyle, że zawierały tylko drogi i przebieżność. Ponieważ na starcie i tak nie dało się nic wymyślić, od razu ruszyliśmy na trasę. Najpierw były dwa normalne PK, a potem przyszła pora na pierwszy wycinek. Wytypowaliśmy dwa i usiłowaliśmy coś w terenie dopasować do nich. Razem z nami po okolicy kręciła się konkurencja z naszej trasy i jakieś tezety. O dziwo, udało się znaleźć pasujący lampion, a nawet trzy do wyboru. Kolejne dwa PK proste, ale za nimi znowu wycinek. Jakimś cudem Darek dopasował właściwy. Ja robiłam mądrą minę i starałam się go nie rozproszyć:-)
Trasa była tak skonstruowana, że żadne logiczne przejście nie wchodziło w rachubę - żeby zebrać wszystkie PK trzeba było z wycinków I, J wracać po śladach. No, prawie po śladach. Na kawałku trasy do I i J co jakiś czas między drzewami widzieliśmy Tomka. Krył się po krzakach, żebyśmy nie widzieli, że nas śledzi, tylko chyba zapomniał, że ubrał się w pomarańczową kurtkę:-) Ten to ma zdrowie - nas pilnuje i swoją trasę zalicza.
Wycinki poniżej G i H dały nam w kość. Błąkaliśmy się bezsensownie tam i z powrotem po wydmie i u jej podnóża kombinując jak konie sołtysa. Nic się z niczym nie chciało zgodzić, mokradła - owszem były - tylko jakoś niedokładnie tak usytuowane, jak nam pasowało. W końcu wzięliśmy to, co było pod ręką i poszli dalej.
Przy tym wszystkim robiło się coraz później, a wiedzieliśmy, że obiad ma być wydawany do 15-tej. Potem to już tylko zimny. Bardzo, bardzo chciałam załapać się na ciepły, szczególnie, że z głodu zaczynało mnie mdlić. Darek ratował mnie batonikami, które specjalnie dla mnie nosił. Nie, wcale nie z dobroci serca nosił. Przekalkulował sobie, że bardziej opłaca mu się nosić pięciodekowy batonik niż sześćdziesięciokilowe zwłoki.
Ostatni PK Darek z premedytacją wziął stowarzyszony, bo właściwy nie stał wcale w dołku, jak autor zaznaczył na mapie. Jak już chciał mieć dołek, to mógł wziąć saperkę i jakiś wykopać, a nie tak bezczelnie wieszać lampion na drzewie i wmawiać komuś, że tam jest dołek. Wynik wynikiem, ale jakieś zasady w życiu trzeba mieć.
Na obiad zdążyliśmy, bo mój protest (złożony jeszcze rano) dotyczący godzin wydawania w stosunku do długości tras został uwzględniony i o pół godziny dało się przesunąć karmienie. A po obiedzie przed oczami pojawiły mi się rozbłyski, głowa zaczęła mi pękać i czym prędzej zaległam na pożyczonym materacu. Pewnie obiad był jakiś zatruty, bo przecież nikt mi nie wmówi, że InO może tak człowieka wykończyć!
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz