Psa by w taką pogodę z domu nie wygonił, a orientaliści z własnej i prawie nieprzymuszonej woli jeżdżą biegać po krzakach. Znaczy się ja i Tomek - on z nieprzymuszonej, ja z prawie nieprzymuszonej. Nie chciało mi się strasznie, bo moim jedynym marzeniem było ciepłe łóżko, kubek gorącego kakao i dobra książka.
Start był masowy, a to znaczyło, że do pierwszego punktu lecę za wszystkimi i nie muszę otwierać mapy. Do drugiego w zasadzie też nie, bo wystarczyło polecieć za tymi, co w górę, a broń Boże nie za tymi co nad wodę. Tomek leciał nad wodę, bo był w innej grupie, ale i tak straciłam go z oczu tuż po starcie. W zasadzie z oczu traciłam po kolei wszystkich i tylko nieliczne jednostki zostały za mną.
Przy PK 2 miałam już dosyć. Coś mi się rzuciło na ambicję i na skarpę usiłowałam się wdrapać w takim tempie, jak pozostali zawodnicy - normalnie zapomniałam, że mam znacząco inny pesel. Już na górze zastanawiałam się co zrobić najpierw - zemdleć czy puścić pawia. Jakoś się jednak ogarnęłam, nawet punkt podbiłam, ale z tego wszystkiego zamiast na południe, to ruszyłam na zachód. Na szczęście w porę się opamiętałam, więc specjalnie dużo nie nadłożyłam. Ledwo co wlazłam na tę skarpę, a już trzeba było z niej złazić i to na tę samą stronę, do PK 4.
Mapy to już sobie pilnowałam, bo spotykałam coraz mnie ludzi, do tego nie wiadomo z jakich tras. Ale w sumie pilnowanie pełnej mapy to pestka, trzeba się trochę postarać, żeby się zgubić. Piątkę, szóstkę, siódemkę zebrałam w locie (to znaczy takim wolniutkim locie) i znowu zaczęły się schody. Ba, żeby tam chociaż były schody - znowu wdrapywałam się na skarpę na krechę łapiąc się wszelakiej roślinności i drżąc ze strachu, że zjadę na dół i będę musiała od nowa zacząć wspinaczkę. Na szczycie zaliczyłam kolejne palpitacje serca, brak tchu, mroczki przed oczami czyli zwyczajne objawy choroby wysokościowej. Na szczęście przez kilka kolejnych punktów biegliśmy po równym, a odległości były rozsądne. Dopiero na czternastkę zaserwowano nieco dłuższy przelot. Tak jakoś głupio pobiegłam, że po drodze musiałam minąć metę i stoczyć ze sobą zacięty pojedynek o nie pozostanie na niej. Udało się, chociaż pokusa była ogromna.
Czternastka, piętnastka i szesnastka były w mało przyjaznym terenie, idealnym do napadania ludzi i mordowania ich. Jakoś uniknęłam tego i kiedy myślałam, że już będzie tylko lepiej, zobaczyłam odległość do siedemnastki i wszystkie atrakcje po drodze, z kolejną skarpą na czele. Shit!
Z szesnastki udało mi się wymknąć jakimiś opłotkami, przez dziury w płocie, czy po prostu chwilowe braki płotu. Na skarpę wdrapywałam się na raty, nawet jakąś pseudo-ścieżką.. Na siedemnastce doznałam zaćmienia umysłowego i zamiast do osiemnastki pobiec ulicami i zajść ją jak cywilizowany człowiek oddolnie, to ja oczywiście wróciłam na skarpę i mało z niej nie zjechałam na ryja. Pewnie akurat wylądowałabym dokładnie w punkcie, ale ostatecznie zaliczyłam tylko zjazd na butach. Potem zgarnęłam dziewiętnastkę i niech ją licho porwie tę skarpę - znowu zaczęłam się na nią wdrapywać!!! Tym razem trafiłam na tak już wyślizganą przez innych ścieżkę, że nie miałam wyjścia - musiałam iść na czterech kończynach. Do mety wlokłam się już resztką sił, na czuja, bo nawet mi się w mapę już patrzyć nie chciało. Czuj okazał się w porządku, bo trafiłam. A potem przypomniało mi się, że mamy po drodze zgarnąć córkę, a ponieważ nadeszła umówiona godzina, w trybie błyskawicznym zebraliśmy się do odwrotu, nie zostając nawet na zakończenie. Zresztą i tak tym razem byłam poza podium, ale jak mi się zachciało startować w bardziej wymagającej kategorii, to mam czego chciałam:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz