Weekend bez marszy – wtedy zostaje czas na FalInO. Miało być wiosennie, po mchu i piasku, a w piątek wieczorem – śnieżyca. Śnieg utrzymał się do sobotniego poranka. Całkiem dobrze się utrzymał i dobrą chwilę auto skrobać musiałem. Gdy jechałem na zawody rozszalała się ,zgodnie z prognozą, kolejna śnieżyca. Człowiek przygotowany na wiosnę, a tu taka „niespodzianka”. Jako, że byłem wcześniej, z ciekawości pojechałem naokoło. Po drodze dojrzałem 3 przysypane śniegiem lampiony. Znaczy zawodów nie odwołali.Do szkoły dotarłem przed organizatorem. Ale otwarte było już biuro WGB gdzie chwilę spędziłem ze znajomymi. Wreszcie dotarł i rozstawił majdan organizator, a w międzyczasie przeszła zadymka i wyszło zza chmur piękne wiosenne słonko.
Dostałem minutę zerową. Mapę chwilę wcześniej, by ogarnąć te planowane 30 PK. Jakaś konkurencja (w charakterystycznym kolorze zielonym) – też dostała chyba minutę zerową i wcześniej mapę – siedziała i pracowicie kreśliła na papierze optymalny przebieg. Janek włączył zegar i krzyknął start. Potruchtałem w kierunku wyjścia oglądając mapę w biegu. Punkty ułożone były właściwie równomiernie po całym terenie – czyli tradycyjny dylemat lewo czy prawosktrętnie? Wiadomo ja zwykle wybieram wariant „na lewo”. Czyli najpierw „pod kościół”. Zawsze zastanawiam się czy organizator ma jakiś układ z proboszczem, bo na mapach loga parafii nie widzę. Potem w las. Trochę arytmetyki i wychodzi, że te 30 PK na dystansie coś ponad 6 km to są „co chwila”, czyli co jakieś 200-300m. Gdzieś tam za mną pojawia się „zielona konkurencja”. Zaczynają się punkty „dziewicze”, przysypane dla utrudnienia śniegiem i zamarznięte dziurkacze. Konkurencja po PK 53 odbija gdzieś w prawo (chyba na PK 33), a ja lecę na wydmę. I tak kilka razy muszę ją przebiec, a lepiej to zrobić zanim ruszy WGB, bo wtedy trzeba przepuszczać szybkobiegaczy. Pierwsza wtopa przy PK 45. Są dwa drzewa, lecę za nie, a lampionu nie ma. Krążę. Jest, ale jakoś z drugiej strony. Znowu na wydmę i lecę załatwić te lampiony przy ul. Technicznej. Dziewicze. Znowu wbieg na wydmę i Morskie Oko. Po 41 przedzieram się przez jakieś zarośla w kierunku PK 38 zamiast od razu do PK 43. Znowu wydeptuję ślady w śniegu. Po PK 47 na azymut do PK 48. Jest jakiś dołek, ale bez lampionu. Zamiast czesać zmieniam koncepcję, lecę na 51 i 52 i udaje mi się pomiędzy jakąś marną grupą biegaczy górskich przemknąć i namierzam się powtórnie na PK 48 od ścieżki. Ktoś tu był w międzyczasie bo są ślady! Teraz do ul. Podkowy – dziwne - tu jestem pierwszy. Na drodze do PK 57 spotykam biegnącego z kosmiczną prędkością naprzeciwko Marcina. Ech żebym ja tak potrafił…
Zostało już niewiele do mety. Z PK 53 na 33 biegnę „jakoś tak” na coś w rodzaju azymutu. Mijam jedną ścieżkę, drugą, trzecią… gdzieś tu powinien być lampion. Nie widać. Jakieś ślady się pojawiają, ale coś mi się nie zgadza. Patrzę dokładniej na mapę pomimo zaparowanych okularów – mam szukać przy takiej małej górce. Kojarzę ją z wcześniejszych zawodów. Wiem gdzie! Lecę, jest górka, jest dołek… nie ma lampionu! Co jest? Wbiegam na szczyt by się rozejrzeć. Jest! Ewidentnie w złym dołku! Aż w domu naniosłem ślad GPS na mapę – i rzeczywiście nie ten dołek!
Ostatnie 3 punkty. Lawirowanie wśród aut i biegaczy WGB czekających na start. Kolejny PK 59 znów źle rozstawiony – jedną ścieżkę dalej (taką nienaniesioną na mapę). Dobrze, że widoczny z daleka więc nie tracę czasu. Meta. Czas coś tam 65 minut. Za dużo. Ale Zielony przybiega po mnie!
Na mecie cały tłum znajomych. Można ustalić sprawy weryfikatu, wycieczki rowerowej wokół Zielonki którą organizuje Paweł, oraz kolejnych wyjazdów extremalnych na które wybiera się Ania M. Na metę wkrótce dobiega Marcin, którego mijałem i Przemek, którego nie spotkałem. Instruujemy Przemka jak ukryć puchar, by mu czasem go jakiś protestujący skorpionowicz nie odebrał. No cóż, ile można siedzieć, kto nie biegał do lasu, a ja do domu do tradycyjnych katorżniczych sobotnich prac domowych. Dobrze, że za tydzień jedziemy na NMP w MnO i sprzątanie przejdzie na dzieci:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz