Na Maraton do Skaryszewa postanowiliśmy jechać w sobotę rano, a po zawodach od razu wrócić do domu. Kiedy rano, przed piątą, zadzwonił budzik, za nic nie mogłam przypomnieć sobie czym umotywowaliśmy taką decyzję. A jeszcze kiedy Tomek odczytał dane z termometru zza okna, sytuacja zrobiła się co najmniej absurdalna. Każdy normalny człowiek przekręciłby się na drugi bok i już. Koniec dyskusji. Nie powiem, przeszła mi przez głowę taka myśl, ale trochę się bałam ją wyartykułować, więc nie pozostało mi nic innego jak wstać. Z umówionego miejsca pobraliśmy jeszcze Panią Prezes (łubudubu) i już godzinę od wyjechania z Zielonki zaczęliśmy oddalać się od Warszawy. Po drodze usiłowałam trochę drzemać, ale co samochód osiągał trzecią prędkość kosmiczną i odrywał się od ziemi (czyli jakieś 130 km./godz. w tym egzemplarzu) budziło mnie przeciążenie wgniatające w fotel. Do bani takie spanie.
Na miejscu okazało się, że mojego partnera jeszcze nie ma, a start został przyspieszony o jakąś godzinę. Udało się do Darka dodzwonić dopiero tuż przed odjazdem autokaru - był dopiero w Radomiu i nie pozostawało mu nic innego, jak jechać od razu na start. Na szczęście mieliśmy trzydziestą minutę startową, czy coś koło tego.
Etap pierwszy okazał się na poziomie (moim) - wszystko pięknie się składało, elementy wspólne wycinków i ścieżek wyraźnie rzucały się w oczy, nie trzeba było kombinować, czesać, czy szukać ratunku u napotkanych zawodników - wystarczyło liczyć mijane ścieżki. Jak ja od razu polubiłam budowniczego...:-)
Już na pierwszym fragmencie mapy dogoniliśmy Kubę, który wracał po przegapiony punkt podwójny i dalej poszliśmy razem, bo nawet przy szczerych chęciach na takiej trasie trudno iść różnymi wariantami, więc nie tworzyliśmy fikcji. No i zawsze można podpatrzeć u konkurencji techniki wyszukiwania punktów, czy czytania mapy:-)
Limit czasu na ten etap mieliśmy 120 minut, ale już po godzinie zameldowaliśmy się na mecie. To znaczy meta była dopiero w stadium zalążka i od razu padło pytanie - co tak wcześnie?? O zapowiadanej kiełbasie z ogniska w ogóle nie było jeszcze mowy, ba - samo ognisko prezentowało się żałośnie - kilka patyczków, które za nic nie chciały się palić. Wokół krążył zjeżony Pączek groźnie potrząsający siekierą słysząc jakikolwiek komentarz dotyczący ognia.
Przybywały kolejne zespoły, ale ponieważ pogoda była pięknie słoneczna (choć nienachalnie upalna), okoliczności przyrody romantyczne i urzekające, więc nikt nie marudził z powodu oczekiwania na kiełbaski.
Na kolejny etap nie opłacało się nam wychodzić zbyt szybko, bo z następnej mety miał nas odwozić do bazy autokar, ale dopiero po powrocie większości zawodników. Umówiliśmy się z Kubą, że drugi etap też zaliczymy po tramwajarsku i ruszyliśmy na trasę w odstępie paru minut.
Drugi etap już nie był tak prosty jak pierwszy, ale jak się ostatecznie okazało, do przejścia. Zastopowało nas już na pierwszej elipsie, bo musieliśmy wybrać jeden wycinek z dziesięciu, a pasowały ze trzy. I jeszcze mapy nie można było ciąć:-( Na szczęście Darek ma jakąś tam wyobraźnię i wykoncypował, która elipsa jest właściwa. Ja zaczęłam się rozkręcać dopiero od czwartego wycinka, ale u mnie normalne, że mam długą rozbiegówkę. Z każdym kolejnym wycinkiem było łatwiej, bo wybór coraz mniejszy, a doświadczenie coraz większe. Dla zmylenia ekip idących za nami zajęliśmy się produkcją fałszywych śladów, wiodących w różne dziwne kierunki. Rozchodziliśmy się w trzy strony albo udeptywaliśmy śnieg przy stowarzyszach. Stowarzyszy swoją drogą na obu etapach było jak na lekarstwo, no chyba, że my tak od razu bezbłędnie trafialiśmy na właściwe punkty.
Na koniec musieliśmy wymyślić odpowiedzi na trzy zadania, z których najtrudniejsze było: podaj nazwiska trzech prezesów KInO Skróty. Musieliśmy wykonać telefon do przyjaciela, bo moje internety nie chciały nam odpowiedzieć. Za to nie mieliśmy problemów z czterema imprezami cyklicznymi, w czym wydatnie pomogły nam 2x2 w każdej porze roku:-)
Przez większość trasy, tuż za nami, kryjąc się po krzakach, a chwilami całkiem jawnie podążał Tomek, a za nim Pani Prezes. Zupełnie niepotrzebnie, bo przecież mieliśmy już przyzwoitkę w postaci Kuby, zresztą bo to raz szliśmy razem i nic z tego nie wyniknęło. Co prawda w Radomiu, kiedy dzwoniliśmy popędzać Darka, ponoć odgrażał się, że udusi Tomka, a mi zrobi 500+, ale wtedy jeszcze Tomek o tym nie wiedział. Jakie to musi być ciężkie zadanie iść dwoma trasami (TU i TZ) na raz... I, że też Barbara się na takie coś godzi?
Na metę znowu przyszliśmy na początku stawki i zapowiadało się długie czekanie. Poziom niecierpliwości u Darku gwałtownie wzrósł i pogonił go do samochodu zaparkowanego trzy kilometry dalej. Poziom niecierpliwości Barbary wzrósł jeszcze bardziej, bo postanowiła iść piechotą do samej bazy - jakieś sześć kilometrów. Chociaż ją motywuje też specjalny zegarek, który co chwilę każe jej się ruszać, bo jak nie... Nawet wolę nie wiedzieć, co on jej wtedy robi, ale chyba coś strasznego skoro wolała nie czekać ani na autokar, ani na Darka z samochodem. My z Tomkiem poczekaliśmy i zajechaliśmy do bazy luksusowo i przed wszystkimi. A, że do obiadu była jeszcze masa czasu wzięłam sobie i padłam w ramach regeneracji przed etapem nocnym.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz