Po biegowej środzie i czwartku, w piątek daliśmy odpocząć nogom. Ale tylko po to, żeby w sobotę z nowymi siłami pobiec w UNTS CUP. Ja zapisałam się tylko na bieg dzienny po mieście, Tomek na dzienny i nocny leśny. Biegaliśmy na Cyplu Czerniakowskim, a baza była w Monta Beach Volley Club - plaża, piasek, palmy, leżaczki i te sprawy.... Aż się nie chciało iść biegać.
Start był aż 800 metrów od bazy, chyba po to żebyśmy po drodze zapomnieli o tych luksusach pod palmami:-) Ja miałam odległą 24-tą minutę startową więc ekspediowałam na trasę wszystkich znajomych, to znaczy odprowadzałam ich wzrokiem.
W końcu i ja pobiegłam. Startu na mapie nie znalazłam, ale widziałam gdzie wszyscy przede mną biegli, więc pognałam też w tę stronę. Już drugi napotkany lampion miał poszukiwany przeze mnie kod, więc byłam zlokalizowana. Kolejne punkty wchodziły jak po maśle. Aż do PK 13. Nie wiem jak popatrzyłam na mapę, że zamiast prostej drogi ulicą i za blok uparłam się zaliczyć wszystkie zaułki osiedla, a najlepiej te zakończone ogrodzeniem. Kiedy zorientowałam się, że w ten sposób nie dam rady, postanowiłam najść na punkt od drugiej strony, obiegając przy tym (zupełnie niepotrzebnie) cały kwartał. W końcu jakoś trafiłam, a stratę czasu miałam ogromną. I jak tu nie wierzyć w pechową trzynastkę?
Potem było już bezproblemowo, za to coraz mniej sił. A schody nad samą wodą dały mi porządnie w kość - rozmiar chyba dla wielkoluda, takie w sumie bardziej platformy. Ostatni odcinek do mety starałam się pokonać z fasonem i biegłam ile sił, a Tomek poganiał, żeby szybciej. Ostatecznie zajęłam trzecie miejsce. Czyli podium. No dobra, w swojej kategorii wiekowej. Ok, nie było nas dużo w tej kategorii, ale miejsce to miejsce i nie ma co być bardziej dociekliwym. Prawda? Na ogłoszeniu wyników nie zostaliśmy, ale wieczorem Tomek przywiózł mi dyplom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz