poniedziałek, 4 września 2017

Przybyłam, zobaczyłam, przeżyłam...

W nocy z piątku na sobotę budziłam się kilkakrotnie i za każdym razem słysząc padający deszcz obrzucałam samą siebie inwektywami coraz gorszego sortu. Rankiem miałam o sobie i swoich pomysłach jak najgorsze zdanie. Bo mogłam leżeć we własnym łóżku, gdzie sucho, ciepło i wszędzie blisko, to nie - zachciało mi się pięćdziesiątki. Kinga - moja partnerka w tych zawodach - miała podobne odczucia względem swojej osoby, tak więc trudno powiedzieć, że byłyśmy nastawione bojowo. Co najwyżej bałyśmy się, co będzie na trasie.
Wstaliśmy trochę ponad godzinę przed planowaną odprawą, ale jak się okazało, dla mnie było to za późno. Kiedy nawoływano na odprawę, ja byłam jeszcze w rozsypce i w trakcie rozstrzygania dylematu: co na siebie włożyć. Oczywiście w ostatniej chwili zmieniłam koncepcję, rozbebeszyłam pieczołowicie pakowany dzień wcześniej plecak i na start pomaszerowałam w białej kurteczce. Co prawda nie współgrała mi z asicsami, ale nie wzięłam białych kozaczków i taka jakaś niekompletna byłam. Zapomniałam też, że od momentu otrzymania mapy do startu są tylko 3 minuty, a trzy minuty to bardzo, bardzo mało. A przecież w tym czasie trzeba obejrzeć mapę, wybrać wariant, cyknąć kilka fotek, włączyć zapisywanie trasy - jednym słowem - huk roboty!

Już przed startem byłam jakaś niewyraźna.

Z wyborem wariantu to zawsze trudna sprawa, bo gdzie jedna baba, tam ze trzy opcje, a nas było dwie. Ostatecznie postanowiłyśmy iść tam, gdzie reszta naszej ekipy, czyli na początek na dwójkę. Przez chwilę nawet myślałam żeby lecieć za Tomkiem i Basią, ale szybko ich rewersy zniknęły nam z oczu. Innych uczestników zresztą też, bo większość ze startu wybiega, a my umówiłyśmy się na marsz, jako że Kinga nie biega.
Szłyśmy więc sobie spokojnie asfaltem moknąc, przeklinając w duchu pomysł udziału w imprezie i rozglądając się za drogą w prawo, w którą powinnyśmy skręcić. Ponieważ nie zauważyłyśmy żadnych dróg (a przynajmniej nie tam, gdzie nam pasowało) płynnie (nota bene) zmieniłyśmy plan i zamiast na dwójkę postanowiłyśmy iść na szóstkę, szczególnie że droga prosta i łatwa. Oraz mokra już po zejściu z asfaltu. Tym sposobem jeszcze przed podbiciem pierwszego punktu miałam mokro w butach. Ale co tam... Poza tym niewiele brakowało, a zostałabym bez mapy. Jeszcze przed wyjściem Michał rzucił hasło, że mapa jest na ceracie, więc złożyłam ją w kosteczkę żeby nie szukać najbliższych PK po całej płachcie i nie zabezpieczyłam żadną folią, no bo po co. Kilkaset metrów od bazy zorientowałam się, że mapa robi się podejrzanie miękka, giętka i mokra. Cóż, mapa okazała się być normalnie papierowa i padający deszcz nie zrobił jej dobrze.
Gdzieś tak w połowie drogi do Nowej Kaletki zauważyłyśmy w oddali dwie osoby biegnące w naszą stronę. Czyżby ktoś się rozmyślił i wracał do bazy? Im bliżej były osoby, tym bardziej znajome wydawały mi się ich sylwetki. W końcu ze skrajnym zdumieniem skonstatowałam, że to nie nikt inny, jak tylko Tomek z Basią. Ale po co wracają???? Na nasz widok spłoszeni umknęli w jakąś ścieżynę. Najwyraźniej coś przekombinowali.
Z szóstki na dwójkę przebiłyśmy się do drogi prowadzącej do Starej Kaletki, a dalej to już pestka - droga, droga, droga, przecinka, punkt. No dobra, na ostatnim zakręcie weszłyśmy w przecinkę za wcześnie, podobnie zresztą jak rowerzyści (spotkałyśmy Karolinę na rowerze), ale szybko wycofałyśmy się z błędnej drogi.
Na PK 4 droga znowu była prosta jak drut - najpierw przecinką na zachód, potem asfaltem. Z pewną nieśmiałością wkroczyłyśmy na ścieżkę biegnącą wzdłuż brzegu jeziorka, ale spoko - punkt wisiał na obiecanym przez organizatora zwalonym drzewie. Zza krzaka wyskoczył inny uczestnik naszej trasy próbując dla żartu nas przestraszyć, ale my nie takie strachliwe, na jakie wyglądamy:-)
Na PK 11 dłuuugi przelot, ma szczęście łatwy nawigacyjnie i wygodny - najpierw drogą, potem przecinką. Większość przecinek była dość trawiasta, więc do chlupotania w butach przyzwyczaiłam się szybko. Taki lajf...
Z jedenastki na ósemkę prosto jak w pysk strzelił, bo wciąż jedną przecinką, ale lekko wtopiłam. Kiedy Kinga usiłowała wykierować nas w jakiś wątły prześwit między drzewami, twierdząc, że to właśnie przecinka, oprotestowałam, bo moja mapa mówiła, że przecinka ma być za jakieś 150 metrów. Albo coś źle wypatrzyłam na rozmokłej mapie, albo ścieżki były źle wrysowane, ale niestety podejrzewam, że to pierwsze. Szłyśmy więc dalej drogą wypatrując właściwego miejsca, które coraz bardziej zostawało w tyle. W końcu weszłyśmy w kolejną przecinkę, żeby potem przejść do właściwej. Troszkę nadłożyłyśmy drogi, ale znowu nie tak dużo, żeby rozpaczać z tego powodu.

Tanecznym krokiem...

W drodze na ósemkę dogoniła nas Chrumkająca Ciemność i do punktu doszliśmy razem, choć w podgrupach. Jakieś pozory rywalizacji w końcu trzeba było zachować:-)
Z 8 na 12 przez większą część trasy znowu szliśmy razem, ale na jednym  ze skrzyżowań warianty dojścia na punkt się nam rozdzieliły. Dwunastkę, w odróżnieniu od niektórych ekip (co to ich palcem nie będę pokazywać, tylko powiem, że to T. i B.) wzięłyśmy bezproblemowo i stanęłyśmy przed dylematem - co dalej? Bo można było brać PK 16 i od razu lecieć na żywieniową trzynastkę, albo 16, 15, 9 i żywieniówka, bądź też 9, 15, 16 i papu. Casting wygrał ostatni zestaw, w związku z czym szykował się znowu długi, ale za to łatwy przelot. Po raz kolejny dogoniła nas Chrumkająca Ciemność i powoli zaczynaliśmy kończyć z tym udawaniem rywalizacji:-)
Nie pamiętam czy to PK 9, czy PK 15 (oba nad wodą) był jakoś dziwnie daleko od skrzyżowania. Wciąż się nam wydawało, że to musi być już teraz, a tu wciąż nic. Już zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie pobłądziliśmy, ale postanowiłam podbiec kawałek zobaczyć co jest dalej, a dalej wreszcie było jeziorko z punktem zakitranym prawie nad samą wodą. My to jednak mamy nawyki z MnO - wciąż się nam wydaje, że kolejny PK powinien być już za moment:-) W każdym razie udało się bez większego błądzenia zgarnąć oba "wodne" punkty.

Myśleliśmy, że to już punkt żywieniowy.

Na szesnastkę polecieliśmy drogą, a potem przecinką zastanawiając się podczas marszu przy jakim to ogrodzeniu ma być poszukiwane przez nas drzewo z lampionem. Okazało się, że trafiliśmy na uroczy, klimatyczny, leśny cmentarzyk.

"drzewo przy ogrodzeniu"
Na trzynastkę z punktem żywieniowym tak się nam spieszyło, że nawet zeszliśmy z wszelakich ścieżek i zaczęliśmy ścinać do "Drewnianej Drogi", która zresztą wbrew moim oczekiwaniom okazała się normalnie błotnista, a nie żadna tam drewniana. A już miałam nadzieję, że zobaczę jakieś dziwo. Przed dojściem na punkt powtarzaliśmy sobie: najpierw podbić punkt, potem żreć! Bo odwrotnie to można zapomnieć o podbiciu. Zastanawialiśmy się też, czy dla nas - maruderów coś tam jeszcze zostało, chociażby jakieś resztki z pańskiego stołu. Czekało nas bardzo pozytywne zaskoczenie - na stole leżały trzy rodzaje ciastek, arbuzy, banany, a w pudłach mnóstwo butelek wody. Rzuciłam się na to wszystko jak jakiś dzikus z lasu, ale ostatecznie faktycznie wyszłam z lasu, więc pewne usprawiedliwienie miałam:-)

Pełnia szczęścia.

Byliśmy już za połową punktów, życie wciąż się w nas kołatało - a powiem więcej - wciąż jeszcze mieliśmy siły. To znaczy - fakt, że Agnieszka i Michał mieli,  nie było żadnym dziwnym zjawiskiem, ale, że ja i Kinga - o, to już owszem. Nawet zaczęłyśmy po cichu marzyć, że może uda nam się zgarnąć komplet punktów... Ostatecznie zostały nam cztery godziny i sześć punktów dość sensownie rozmieszczonych.

Chwilami aż dech w piersi zatykało z zachwytu.

Pełni zapału ruszyliśmy więc na czternastkę. Sprawa wydawała się prosta - kawałek drogą, w lewo w przecinkę, potem w prawo w kolejną i wychodzimy na punkt. Rzeczywistość okazała się mniej kolorowa niż nasze plany. Przecinka gdzieś nam po drodze zanikła, weszliśmy na jakąś drogę, której nie było na mapie i w końcu zobaczyliśmy lampion. Już mieliśmy przedziurkować karty startowe, ale coś nam nie pasowało. Raz, że za wcześnie, dwa - przecinki miały krzyżować się pod kątem prostym, a w terenie mieliśmy jakieś powykrzywiane drogi. No, ale z drugiej strony - stowarzysz??? Przecież na takich imprezach się nie stawia stowarzyszy! W końcu wykoncypowaliśmy, że to może być lampion dla rowerowców. I faktycznie, po chwili nadjechali rowerzyści i porównanie map potwierdziło nasze przypuszczenia. Ponieważ w terenie nic się nie zgadzało z mapą, a i nasze kompasy za nic nie chciały się z nią pogodzić, postanowiliśmy iść na czuja, próbując znaleźć coś przecinkopodobnego.  Największe zasługi w znalezieniu czternastki miał Michał - najwyraźniej ma najlepszego "czuja":-) Gdyby nie on, stracilibyśmy jeszcze pewnie z pół godziny na błąkaniu się po lesie.
Spora strata cennego czasu na czternastce rozwiała nasze marzenia o komplecie punktów - wiedzieliśmy już, że na jedynkę na pewno nie zdążymy. Ale reszta...
Na dziesiątkę, jak już udało się wydostać na drogę, poszło sprawnie i nawet nie zauważyliśmy, że punkt był źle postawiony. W ogóle nie przyszło nam do głowy, że w lesie może być więcej mogił. Ostatecznie las to nie cmentarz. A jednak - Tomek z Basią sprawdzili, że było kilka i ktoś, kto rozstawiał punkty, trochę się machnął. Ale o tym dowiedziałam się post factum. 
PK 7 dostarczył nam dawkę adrenaliny i materiał na sesję zdjęciową. Samo dojście w pobliże punktu odbyło się normalnie, po porządnej drodze, a potem uwierzyłyśmy Michałowi, że autor mapy dorysował brakujące ścieżki, ale złym symbolem - takim, jakim się zaznacza granice administracyjne. Najwyraźniej byłyśmy już porządnie zmęczone, że dałyśmy sobie taki kit wcisnąć. W efekcie chodzenia po takich "ścieżkach" znaleźliśmy się na wielkim podmokłym terenie, przez środek którego płynął strumyk, czy jakiś kanał. W każdym razie było mokro, szeroko i bardziej do kolan niż do kostek. Ja tam byłam skłonna przejść w bród, bo nie takie rzeczy my ze szwagrem, ale Kinga rzuciła tylko okiem i twardo powiedziała:
- Ja nie przejdę!
I naprawdę wyglądała przy tym bardzo przekonująco. Michał przytargał więc nad wodę ogromny konar wypatrzony po drodze i przerzucił go nad wodą. No dobra, nie całkiem nad wodą, ale dawało się przejść mocząc nogi tylko do kostek. Kinga popatrzyła na chwiejną prowizorkę i jeszcze bardziej stanowczo powtórzyła:
- Nie przejdę!
Strumyk ciągnął się po horyzont w prawo i lewo. I w promieniu kilkudziesięciu metrów nigdzie nie był węższy. Michał zademonstrował samodzielne przechodzenie przez "mostek", Agnieszka zademonstrowała przechodzenie z asekuracją, ja zademonstrowałam bezsilność. Namawialiśmy i namawiali, obiecywali ciągnąć i pchać, do tego królestwo i pół córki... A, wróć! Tego już nie obiecywaliśmy. W końcu Kinga postanowiła postawić wszystko na jedną kartę i spróbować. Sukces! Sukces! Sukces! Trzy osoby przeprawione przez strumyk! Po chwili i ja dołączyłam do reszty grupy i mogliśmy zacząć szukać kładki nad jeziorkiem. Kładki nie znaleźliśmy, ale był pomost z lampionem - co prawda niekoniecznie w tym miejscu, który wskazywała mapa, ale co się będziemy czepiać.


Po akcji "strumyk"postanowiliśmy odpuścić PK 5, bo wiadomo było, że nie zdążymy. Ruszyliśmy więc od razu na trójkę, ale idąc już najgłówniejszymi drogami - trochę dalej, ale po drodze na skróty czaił się kolejny strumyk, a woleliśmy z nim nie zadzierać. Czasu robiło się coraz mniej. Mimo, że idąc na czele grupy narzuciłam mordercze tempo (mordercze, jak na blisko pięćdziesiąty kilometr), czas kurczył się nam w zastraszającym tempie. Jakieś 700 metrów od PK 3 postanowiliśmy odpuścić, bo w obie strony to już półtora kilometra, a jeszcze trzeba było wrócić do bazy. To już woleliśmy zmieścić się w limicie i być klasyfikowani, niż zaliczyć ten jeden punkt więcej.

 A już blisko bazy natknęliśmy się na takie urocze świnki.

Do samej mety, już na terenie bazy, trzeba było jeszcze przedrzeć się przez błoto po uszy, wyrobione nogami i kołami rowerów wszystkich zawodników, którzy przybyli przed nami (czyli prawie wszystkich). Dostaliśmy po pamiątkowym medalu, uścisku dłoni nie wiem kogo i popędziliśmy na obiad, który za moment miał się przestać wydawać. Zdążyliśmy.
W momencie naszego przybycia (wciąż w limicie, żeby nie było) baza wyglądała już jak kilka godzin po imprezie - oficjalne zakończenie i dekoracja zwycięzców dawno odbębniona, bannery reklamowe pozdejmowane, wszelaka infrastruktura w trakcie demontażu. Poczułam się absolutnie zbędna i niepotrzebna nikomu. I zrobiło mi się po prostu przykro. Przecież to, że docieram na metę później (ale w limicie) niż inni (bo takie są moje fizyczne możliwości) nie znaczy, że jestem jakiś gorszy sort, a dokładnie tak się poczułam. Takie: załatw sprawę i żegnaj. Z nostalgią wspomniałam sobie Świętokrzyską Jatkę, gdzie każdy uczestnik czuł się, jakby to on był najważniejszy dla organizatora, mimo że organizator naprawdę żadnych niezwykłych cudów na naszą cześć nie wyczyniał.
Summa summarum cieszę się, że dałam radę przejść 52 kilometry, co wydawało mi się do tej pory zupełnie abstrakcyjne, że nie pokonała mnie niesprzyjająca aura i nie wycofałam się z imprezy, a podejście organizatorów olać - było, minęło.

A tak wygląda nasz TRACK.


3 komentarze:

  1. Brawo brawo! Kiedy następna?
    I takie zadanie (oczywiście z przymrużeniem oka) na początek roku szkolnego do ostatniego zdjęcia: Policz świnki. :P Chrum!

    OdpowiedzUsuń