Ale po kolei. Abnetojra 2017. Akurat miałem wolny termin to, się zapisałem. Trochę tak w odwecie za to, że nie mogę jechać na Mordownika (co tu dużo mówić, nazwa Mordownik i lokalizacja jakiejś dawnej edycji w okolicach Jaślisk mnie urzekła – oczywiście wtedy o 50-tkach nawet nie myślałem). Barbara miała mieć wtedy zajęty weekend. Wiadomo jednak że wszystko się zmienia i Barbara wkrótce dopisała się na Abntojrę. Ale to nie wszystko. Moja Druga Połowa wreszcie „dojrzała” do regularnej 50-tki i wydała polecenie „zapisz mnie”. Jak wiadomo, z kobietami się nie dyskutuje, więc ją zapisałem. Do kompletu pozostało znaleźć partnera/partnerkę dla Mojej Drugiej Połowy (co tu dużo mówić - w pojedynkę to nudno, chyba że się biega w tempie olimpijskim – wtedy nie ma co się dłużyć pobyt na trasie). Padło na Kingę, która kiedyś zadeklarowała się wrócić do 50-tek. Oczywiście do naszej ekipy dołączyli „stali bywalcy”, czyli Chrumkająca Ciemność oraz Robert, który od czasu do czasu wyskakuje na dłuższy dystans.
Ustaliliśmy logistykę i w piątek ruszyliśmy w kierunku Butryn (nasze auto jak zwykle naokoło turystyczno-krajoznawczo poznając okolicę).
Na miejscu przywitał nas dość chłodny (ok. 12 stopni), wietrzny i wilgotny wieczór (wg prognoz w nocy miało lać, a w sobotę możliwe, że kropić). Pierwsze wrażenie po przyjeździe – ogrom. Właściwie wszystkie 50-tki w jakich startowałem były kameralne. Max ze 150 osób. Ot, takie imprezki organizowane przez jedną czy kilka osób, gdzie każdy zna organizatora, a tu przywitały nas wielkie konstrukcje z logami sponsorów, wielki bramki start i meta, rzędy toj-tojek i tabun organizatorów/ obsługi imprezy. Gdy przyjechaliśmy stanowczo wyglądało na to, że ilość organizatorów przekraczała ilość uczestników. Niech o rozmachu mówi mapka, którą dostaliśmy w pakiecie startowym – jak odnaleźć prysznice, toalety czy inne istotne elementy na terenie bazy imprezy. Słowem pełna profeska i spodziewaliśmy się najazdu tłumów (lista uczestników była dłuuuga). Co tu dużo mówić - czuło się profesjonalną organizację. No dobra, z jednym organizatorzy sobie nie poradzili – widać nie mieli odpowiednich kontaktów, by załatwić lepszą (mniej mokrą) pogodę;-) I jeszcze ponarzekam na mapę bazy – szukając po ciemku pryszniców (no dobra, drugi zarzut – jeden prysznic męski (jednoosobowa kabina!) i jeden damski na cały ten spodziewany tłum) narysowana na planie ścieżka wyprowadziła mnie w krzaki, zamiast do właściwego budynku;-)
Sobota. W nocy zgodnie z zapowiedziami lało. Rano człowiek sięga po buty, a tu na „podłodze” bajorko. Dobrze, że buty nie wypłynęły z namiotu;-) Szybkie śniadanko i odprawa pod namiotem.
Czekamy na odprawę |
Jak zwykle możliwe dwa wariant w prawo i w lewo. Kilka punktów z nieoczywistymi przebiegami. Wybieramy wariant prawoskrętny (podobnie jak i większość naszej ekipy). Wybiegamy z bazy i w prawo asfaltem do drogi w prawo na PK 2. Z nieba ciągle coś tam kropi i okularnicy są w kropce – bez okularów nic nie widać, w okularach także. Powinniśmy mieć jakieś bonusy w taką pogodę!
Jest jakaś droga w prawo, ale coś za wcześnie. Biegniemy dalej. Powinna być kolejna droga, a tu nic nie ma. Mijamy jakieś „coś” co nawet trudno nazwać drogą, biegniemy jeszcze kawałek i nie widać żadnej z dróg zaznaczonych na mapie. Fajnie. Szybka decyzja cofamy się 150 m i „tym czymś” idziemy w las. Tu widzimy Renatą i Kingę, które całkiem sprawnie nas doganiają i idą dalej asfaltem wesoło nam machając. W lesie o dziwo wzdłuż „ścieżki” (no nie nazwałbym tego nawet ścieżką) widać znaki szlaku konnego. Czyżbyśmy jednak trafili na drogę oznaczoną na mapie? Chyba nie całkiem, bo nie trafiamy na tę główniejszą idącą do Starej Kaletki. Są za to jakieś inne z kierunkami tak sobie pasującymi. Przebijamy się czym się da i dochodzimy do czegoś, co wydaje się zgadzać z mapą. Podejrzewamy, że możemy być bliżej PK6 niż PK2, ale nie jesteśmy pewni gdzie wypadliśmy na drogę. Decydujemy się dalej iść w kierunku PK2, bo to pewny kierunek. Niestety, po dłuższej chwili okazuje się byliśmy „tuż tuż” koło PK 6, więc nasza asekuracyjna decyzja była niewłaściwa. Zdegustowani tymi drogami na mapie do PK 2 dochodzimy ciut naokoło, pierwszą solidną drogą jaką spotkaliśmy. Pierwszy PK zajął nam prawie godzinę, czyli jak mówi prosta arytmetyka na trasie spędzimy 16 godzin! Coś za dużo! No dobra, strzeliliśmy babola na dobre 20 minut;-(
Kolejne wyzwanie - PK 4. Na szczęście znajdujemy tu dobrą drogę zgadzająca się z mapą. I pojawiają się jacyś inni uczestnicy TP 50. Tyle, że oni już maja zaliczony PK 6!
"Obalone drzewo" na PK4 (obalić to można pół litra!) |
Mamy wreszcie PK 6 i ruszamy na PK 11 – wygodną drogą. Przy PK 11 jacyś rowerzyści i ogólnie kilka osób. Zresztą na drogach widać coraz więcej śladów rowerów. Do PK 8 prowadzi dokładnie przecinka. Zero kombinowania. Po drodze wyprzedzamy zaprzyjaźnioną ekipę „maszerującą” – my gdzie się da podbiegamy i to dość szybko, a oni idą i są przed nami! Zgroza! Ostatni kawałek do PK 8 to zanikająca przecinka (po skrzyżowaniu z drogą). Wokoło krążą jakieś peletony kolarzy. Chyba szukają tego samego lampionu. Sam lampion stoi po drugiej stronie drogi niż zaznaczone to na mapie, ale odległość na tyle nieduża, że nie stwarza to żadnego problemu. Wychodzimy z PK na azymut (przecinka którą można by skrócić nie istnieje w terenie) i ratujemy jakiś kolarzy wskazując im gdzie jest lampion.
Przed nami PK 12. Z mapy wynika, że leży „za bagnem”. Wariant południowy wydaje się krótszy i szybszy. Niestety „wydaje się”. Do pewnego momentu idzie fajnie, a potem droga rysowana ciągłą kreską na mapie okazuje się wytworem fantazji kartografa. Zresztą na śladzie GPS dokładnie widać, że w tym rejonie kartograf miał nie najlepszy dzień rysując mapę. Później Kinga poopowiadała nam jak to jest z kreśleniem map (sama się tym zajmuje) – niestety studenci często rysują mapy na kacu czy będąc niedouczeni, puszczają wodze fantazji. A mapy z geoportalu (na których bezkrytycznie bazowała mapa rajdu) w tych okolicach są powiedzmy… mocno fantazyjne. Wracając do terenu – wpadliśmy na podmokłą łąkę, którą chcieliśmy obejść lasem, niestety w pełni nieprzebieżnym. Po krótkiej walce z jeżynami wróciliśmy na łąkę i wesoło rozchlapując wodę dotarliśmy do PK 12. Tu dogonili nas wcześniej wyprzedzeni na drodze do PK 11 znajomi (oczywiście przyszli wariantem północnym suchą nogą).
Tam w kępie drzew jest lampion PK12 |
Przed PK12 nurkowałem w błocie - tu na PK9 dało rade wreszcie się obmyć! |
Jeziorko z PK 9 |
Na drodze pojawiają się osoby idące z naprzeciwka. Nie wiemy czy to ci, którzy wybrali wariant przeciwny, czy tylko ci, co wybrali odwrotną kolejność PK 16-P K9.
Przy PK 16 wita nas maszyna do wycinania drzew. Taka z filmików na YouTube – puszczana przy okazji zawieruchy z wycinką Puszczy Białowieskiej. Niczym jakiś Transformer wielka łapa chwyta drzewo, obcina u podstawy, obcina wszystkie gałęzie i tnie drzewo na odpowiednie odcinki. Kilkanaście sekund i rosnące drzewo zamienia się w stertę bali. Robi to wrażenie!
Kierunek na punkt żywieniowy. Dobra, łatwa droga. Tu już spotykamy sporo osób idących „wariantem odwrotnym”.
Od PK 13 idziemy na PK 14. Przed nami zawodnik „zielony”, z którym spotykamy się już od pewnego czasu na trasie. Przy PK 14 znowu na mapie jakieś bagna. Wybieramy drogę, która ma je obejść. Tyle, że droga (przecinka) nagle się kończy na drodze (całkiem porządnej), której brak na mapie. Nic, idziemy nią. Przed nami jakiś lampion. Coś za blisko. Jakieś 400 m za wcześnie. Pojawiają się kolarze i go podbijają”. Zielony także rzuca się na lampion i go podbija. Nam coś nie pasuje, sprawdzamy jeszcze raz odległość – stanowczo za blisko jesteśmy! Podglądamy mapę rowerzystów mają jednak inny punkt i wszystko się zgadza. Powinniśmy przejść jeszcze 400m przecinką przechodzącą przez mała niebieską plamkę do „skrzyżowania przecinek”. Kompas w dłoń – patrzymy jest jakaś przecinka we właściwym kierunku. Idziemy. „Zielony” za nami. Jest jakiś teren z szuwarami (pewno to niebieskie na mapie) i wreszcie jest przecinka. Tylko brak lampionu.
Pod tym świerkiem po prawej szukaliśmy bezskutecznie lampionu PK14 |
Wkurzeni biegniemy na PK 10. Dobra droga, skrzyżowanie i… lampion. Przy „leśnym grobie”. Niby się zgadza, oprócz tego, że o dobre 150 m za wcześnie i przed przecinką, a nie za. „Zielony” podbija PK i leci dalej. My mamy wątpliwości, że może to znowu punkt rowerowy. Akurat najeżdża kolarz, zerkamy w jego mapę - ma dokładnie ten sam punkt co my. Dobra, pomyliło się budowniczemu – bo ile może być „leśnych mogił” w pobliżu? Podbijamy PK i lecimy w kierunku PK 7. Przebiegamy ze 200 metrów i konsternacja. Przy drodze kolejna mogiła! Wracamy i idziemy sprawdzić. W miejscu zaznaczonym na mapie jest kolejna mogiła! I kilka dodatkowych. 150m czyli wg regulaminu PMnO niedopuszczalne.
Prawidłowa mogiłka z PK10 |
Lecimy na PK 7, emocje trochę opadają. Tyle, że na PK 7 znowu źle stoi lampion! Ponad 100 m na północ! I opis „kładka” dotyczący… pomostu. Spotkani inni uczestnicy także wyśmiewają się z fantazji twórcy opisów.
Miała być "Kładka" na PK7.... |
"Bród/ścieżka" - PK5 nie robi już wrażenia po przeprawie przez bagna |
Na PK 3 o intrygującym opisie „biskup Rudnicki” idziemy może nie najkrótszą drogą, ale szybko i sprawnie. Bardzo fajny punkt. Taka „Aleja Sław” na skraju pola! Zadziwiające!
Zaskakujący PK3 |
Gdy idziemy drogą w pobliżu punktu, nagle zaszeleściły krzaki po lewej i wypadła z nich spieszona kobieca postać w kasku rowerowym. To, że kolarza wypadają z krzaków to w miarę normalny widok, nawet to, że wypadają z kierunku nijak nieobiecującego znalezienie lampiony, ale rzadko zdarza się by wypadały krzycząc „k..a m..ć – zgubiłam rower!” Chwila konsternacji. Gdzie i kiedy zgubiła rower? Tu? Czy 20 km wcześniej? Co nieco zdezorientowani staramy się pomóc, ale postać owa wyprzedza nas i biegnie drogą głośno zastanawiając się, czy tą drogą jechała, czy nie. Po chwili wskakuje w krzaki i z okrzykiem zwycięstwa podnosi z ziemi rower. Rower leżał ze 100 m od lampionu. Wskazujemy gdzie jest lampion, ale rowerzystka krzyczy, że czas jej się kończy i odjeżdża w kierunku bazy.
Mamy ostatni PK i teraz biegiem do bazy by nie dognał nas „Zielony” i znajoma para piechurów. Mamy „niechlubny rekord”, czyli czas coś ponad 10 godzin, 59 km i sporo wtop nawigacyjnych.
Wreszcie na mecie z medalem na osłodę |
Po imprezie, analizując na spokojnie, mam mieszane odczucie co do Abnetojry. Z jednej strony plus za masowość, ale znacznie fajniejsze są imprezy kameralne, gdzie widać, że organizator się stara. Wtedy mu łatwiej wybaczyć wszelakie błędy i niedociągnięcia. Tu zaś sztab ludzi i wpadki zarówno organizacyjne (prysznice, zakończenie przed powrotem wszystkich z tras w regulaminowym czasie) jak i poważniejsze wpadki z samą trasą (mapy całkiem niedopracowane, opisy do bani i zbyt dużo źle rozstawionych PK). Z tego co wiem, wszystkim przebiegi wychodziły dobrze powyżej 50 km pomimo chodzenia na azymut – ja nie podejmuję się wyznaczenia przebiegu „regulaminowego” spełniającego wymogi PMnO co do długości – bo elementy te (przebieżne) muszą być zarówno na mapie jak i w terenie. Na pewno lepsza pogoda znacznie by uatrakcyjniła trasę, ale tego od organizatora trudno wymagać;-)
Dla dociekliwych ślad z GPSu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz