Teoretycznie po większej wyrypie należy się rozruszać, ale czy od razu należy startować w takim regularnym biegu? Do tej pory zdarzyło mi się raczej przed 50-tką zaliczyć 25-tkę, ale nie odwrotnie. Na szczęście formuła Onkobiegu nie jest bardzo rygorystyczna – mamy godzinę i im więcej kółeczek przebiegniemy, tym lepiej. Jak sugeruje sama nazwa – bieg charytatywny – za każdą rozpoczętą pętelkę w tym czasie sponsor coś tam wpłaca i ogólnie zbiera się całkiem pokaźna sumka wspierająca osoby walczące z rakiem.
Inicjatorką naszego występu była tradycyjnie Pani Prezes, która już w Onkobiegu kiedyś uczestniczyła. Rozpuściła wici w Klubie i zapisało się nas łącznie 5 osób. Moja Druga Połowa przewidująco bieg sobie odpuściła (i słusznie, bo nie wiem czy by doszła na start;-)
Rano dostałem smsa od Barbary, czy nie mógłbym jej zabrać jadąc na start. Ucieszyłem się, bo na Ursynowie zawsze się gubię, a tak będę miał sprawną nawigację! Gdy podjechałem na parking, zrozumiałem czemu pojawił się ten poranny sms – Barbara kulejąc kuśtykała do samochodu. Widać ten wczorajszy bąbelek to całkiem poważna sprawa.
Na starcie powitała nas długaśna kolejka po odbiór pakietów startowych. O dziwo, do zapisów na miejscu czekało tylko kilka osób, a po odbiór pakietów „zamówionych przez internet” wężyk niknący gdzieś za horyzontem. Nie pozostało nam nic innego jak ustawić się grzecznie w kolejce. Za chwilę przybyła reszta naszej grupy, więc czas oczekiwania upływał nam całkiem miło. W pewnej chwili wolontariusze rozdzielili kolejkę w/g numerów startowych – ja wybrałem sobie numerek 1907 i okazało się, że do stanowiska 1800-2000 kolejka jest minimalna! Dostałem za chwilkę koszulkę i numerek startowy.
Tłum na placu startowym gęstniał, ze sceny płynęły „tłuste” i skoczne dźwięki (o ile pamiętam przygrywał zespół o krzepiącej nazwie „Pączki w tłuszczu” i przeplatał disco polo z metalem), potem przemówienia i cała „oficjalna” część imprezy. Ustawiliśmy się przezornie w miarę blisko bramki startowej i niestety nie mając bezpośredniego wglądu na scenę, wspólną rozgrzewkę robiliśmy trochę „na ślepo” obserwując co robię sąsiedzi (niestety, każdy robił coś innego;-)
W ramach rozgrzewki |
Chwilę po stracie - przeciskam się gdzieś tam na drugim planie |
Dziewczyny już czekały na mecie i zrobiły odpowiednio 7 lub 5 kółek. Pamiątkowe selfie i pora do domu – ciekawe czy jutro będę mógł się ruszać;-)
Oczywiście zaraz usiadłem do statystyk – do tej pory najdłuższy dystans który przebiegłem jednym cięgiem to było 6,6 km. A tu dałem rade ponad 12km! Kalkulator mówi mi, że wyszło jakoś tak średnio 5,5 minuty na kilometr! Nie myślałem, że potrafię przebiec dychę poniżej godziny! I to jeszcze zaraz po 50-tce! Chyba będę musiał spróbować wystartować w regularnej dyszce!
PS. Jutro już jest i nie mam problemów z poruszaniem się!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz