wtorek, 5 września 2017

Onkobieg

Po Abentojrze wróciliśmy do domu jeszcze w sobotę. Bo w niedzielę czekała mnie kolejna atrakcja w postaci Onkobiegu.
Teoretycznie po większej wyrypie należy się rozruszać, ale czy od razu należy startować w takim regularnym biegu? Do tej pory zdarzyło mi się raczej przed 50-tką zaliczyć 25-tkę, ale nie odwrotnie. Na szczęście formuła Onkobiegu nie jest bardzo rygorystyczna – mamy godzinę i im więcej kółeczek przebiegniemy, tym lepiej. Jak sugeruje sama nazwa – bieg charytatywny – za każdą rozpoczętą pętelkę w tym czasie sponsor coś tam wpłaca i ogólnie zbiera się całkiem pokaźna sumka wspierająca osoby walczące z rakiem.
Inicjatorką naszego występu była tradycyjnie Pani Prezes, która już w Onkobiegu kiedyś uczestniczyła. Rozpuściła wici w Klubie i zapisało się nas łącznie 5 osób. Moja Druga Połowa przewidująco bieg sobie odpuściła (i słusznie, bo nie wiem czy by doszła na start;-)
Rano dostałem smsa od Barbary, czy nie mógłbym jej zabrać jadąc na start. Ucieszyłem się, bo na Ursynowie zawsze się gubię, a tak będę miał sprawną nawigację! Gdy podjechałem na parking, zrozumiałem czemu pojawił się ten poranny sms – Barbara kulejąc kuśtykała do samochodu. Widać ten wczorajszy bąbelek to całkiem poważna sprawa.
Na starcie powitała nas długaśna kolejka po odbiór pakietów startowych.  O dziwo, do zapisów na miejscu czekało tylko kilka osób, a po odbiór pakietów „zamówionych przez internet” wężyk niknący gdzieś za horyzontem. Nie pozostało nam nic innego jak ustawić się grzecznie w kolejce. Za chwilę przybyła reszta naszej grupy, więc czas oczekiwania upływał nam całkiem miło. W pewnej chwili wolontariusze rozdzielili kolejkę w/g numerów startowych – ja wybrałem sobie numerek 1907 i okazało się, że do stanowiska 1800-2000 kolejka jest minimalna! Dostałem za chwilkę koszulkę i numerek startowy.
Tłum na placu startowym gęstniał, ze sceny płynęły „tłuste” i skoczne dźwięki (o ile pamiętam przygrywał zespół o krzepiącej nazwie „Pączki w tłuszczu” i przeplatał disco polo z metalem), potem przemówienia i cała „oficjalna” część imprezy. Ustawiliśmy się przezornie w miarę blisko bramki startowej i niestety nie mając bezpośredniego wglądu na scenę, wspólną rozgrzewkę robiliśmy trochę „na ślepo” obserwując co robię sąsiedzi (niestety, każdy robił coś innego;-)


W ramach rozgrzewki
Wreszcie bieg ruszył, trochę tak po cichu, bez wystrzału czy innego spektakularnego sygnału. Pierwsze metry to powolny marsz i przepychanie się w tłumie.  Co do taktyki – postanowiłem pobiec z Anią i Zuzanną – Ania miała konkretny cel: przez godzinę zrobić chyba 7 okrążeń (rozpocząć siódme). Barbara z Moniką celowały raczej  w osiąg „by przeżyć”, co całkowicie rozumiem. Ja sam nie wiedziałem ile dam rade przetruchtać po wczorajszych 60 km, ale ambicja nie pozwoliła mi zakładać, że będę gdzieś tam w ogonie.
Chwilę po stracie - przeciskam się gdzieś tam na drugim planie
Gdy udało się przejść do truchtu przyspieszyłem, by odrobić dystans stracony na starcie. Dziewczyny były tuż za mną. O dziwo, nawet dawało się biec. Pierwsze okrążenie zajęło nam niecałe 9 minut (dystans leciutko powyżej 1500m). Na rękę trafiła pierwsza frotka. Było coraz lepiej – tłum się rozciągnął, nie trzeba było się przepychać.  Ciągle biegliśmy naszą trójką mniej więcej w tempie 9 minut na okrążenie. Gdzieś tam po trzecim okrążeniu dziewczyny zaczęły lekko tracić na tempie, zagapiłem się i zniknęły mi z oczu. No cóż, będę biegł sam, bo zatrzymywać się nie fason. Przyspieszyłem. W zasięgu wzroku miałem biegacza z psem, który torował sobie drogę krzycząc „lewa wolna”. Oj po takim biegu to musi gardło boleć Ale ogólnie widać było sporo zmęczonych osób lub zapatrzonych w swoje komórki, które nieświadomie szły po lewej stronie blokując tych szybszych. Ja opanowałem metodę wyprzedania po prawej przeciskając się gdzieś przy krawężniku. Rozpocząłem 7 okrążenie. Do końca czasu zostało mniej niż standardowe „9 minut” i okazało się, że spokojnie mogę przebiec pętelkę poniżej 6-ciu minut! Normalnie „wiatr we włosach”! Ostatnią ósmą pętelkę pobiegłem już spokojniej.
Dziewczyny już czekały na mecie i zrobiły odpowiednio 7 lub 5 kółek. Pamiątkowe selfie i pora do domu – ciekawe czy jutro będę mógł się ruszać;-)
Oczywiście zaraz usiadłem do statystyk – do tej pory najdłuższy dystans który przebiegłem jednym cięgiem to było 6,6 km. A tu dałem rade ponad 12km! Kalkulator mówi mi, że wyszło jakoś tak  średnio 5,5 minuty na kilometr! Nie myślałem, że potrafię przebiec dychę poniżej godziny! I to jeszcze zaraz po 50-tce! Chyba będę musiał spróbować wystartować w regularnej dyszce!

PS. Jutro już jest i nie mam problemów z poruszaniem się!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz